— Nie potrzebujemy Boga — odparł Nebogipfel.
Morlokowie uważali nastawienie religijne — w przeciwieństwie do podejścia racjonalnego — za dziedziczną cechę, która nie posiada znaczenia większego od niebieskich oczu lub kasztanowych włosów.
Im bardziej Nebogipfel objaśniał mi tę koncepcję, tym większy to miało dla mnie sens.
Która koncepcja Boga przetrwała całą mentalną ewolucję ludzkości? Ba, dokładnie taka forma, której wyczarowanie z wyobraźni odpowiadało ludzkiej próżności: Bóg bardzo potężny, a jednak zaabsorbowany błahymi sprawami człowieka. Któż mógłby czcić surowego Boga — nawet wszechmogącego — gdyby On w ogóle nie interesował się bagatelnymi zmaganiami ludzi?
Można by sobie wyobrażać, że w jakimkolwiek sporze między ludźmi kierującymi się rozumem i tymi, którzy bazują na religii, ci pierwsi powinni zwyciężyć. To przecież dzięki rozumowi wynaleziono proch strzelniczy! A jednak — przynajmniej aż do naszego dziewiętnastego wieku — nastawienie religijne na ogół odnosiło zwycięstwo, a naturalna selekcja funkcjonowała tak, iż mieliśmy społeczeństwo religijnie nastawionych owiec, które — tak mi się czasem zdawało — dawały się oszukać byle jakiemu, gładko wysławiającemu się kaznodziei.
Wyjaśnienie tego paradoksu jest takie, że religia daje ludziom jakiś cel, o który mogą walczyć. Religijny człowiek skropi kawałek „świętej” ziemi swoją krwią, poświęcając znacznie więcej niż tylko ekonomiczną lub inną wartość tej krainy.
— Ale my już uporaliśmy się z tym paradoksem — powiedział mi Nebogipfel. — Opanowaliśmy nasze dziedzictwo: już nie rządzą nami dyktaty przeszłości, ani w kwestii naszych ciał, ani umysłów...
A jednak nie poszedłem śladem tej intrygującej koncepcji — oczywiste pytanie brzmiało: „Zatem pod nieobecność Boga jaki jest cel waszego życia?” — gdyż zachwyciło mnie wyobrażenie, jak Sir Darwin, tak powszechnie krytykowany przez Kościół w swoich czasach, nie posiadałby się z radości, widząc ten ostateczny triumf swych idei nad fanatyzmem religijnym!
Właściwie — jak się okazało — prawdziwy cel cywilizacji Morloków zrozumiałem dopiero znacznie później.
Byłem jednak pod wrażeniem wszystkiego, co ujrzałem w tym sztucznym świecie Morloków — nie jestem pewien, czy mój pełen szacunku podziw został oddany w mojej relacji. Ten gatunek Morloków faktycznie opanował swoje odziedziczone słabości; odstawili na bok dziedzictwo dzikusa — spadek po nas! — i skutkiem tego osiągnęli stabilność oraz zdolności prawie niewyobrażalne dla człowieka z roku 1891: dla człowieka takiego jak ja, który dorósł w świecie rozdzieranym codziennie przez wojny, chciwość i nieudolność.
I to opanowanie ich własnej natury zdumiewało jeszcze bardziej z powodu kontrastu z tamtymi drugimi Morlokami — Morlokami Weeny — którzy, pomimo swoich uzdolnień w kierunku mechaniki oraz innych kierunków, najwidoczniej popadli w konflikt z tkwiącym w nich dzikusem.
14. KONSTRUKCJE I ROZBIEŻNOŚCI
Omówiłem z Nebogipfelem konstrukcję Sfery.
— Wyobrażam sobie wielkie projekty inżynieryjne, które pozwoliły rozbić olbrzymie planety... Jowisz, Saturn... i...
— Nie — zaprzeczył Nebogipfel. — Nie było żadnego takiego projektu, pierwotne planety, od Ziemi na zewnątrz, nadal krążą po orbicie wokół jądra Słońca. Wszystkie planety razem wzięte nie zapewniłyby dostatecznej ilości materiału, by nawet rozpocząć konstrukcję takiego tworu jak ta Sfera.
— A zatem jak...?
Nebogipfel opisał mi, jak Słońce zostało okrążone przez wielką flotę statków kosmicznych dźwigających olbrzymie magnesy, których konstrukcji — obejmującej obwody elektryczne, których oporność w jakiś nie znany sposób zmniejszono do zera — nie potrafiłem zgłębić. Statki okrążały Słońce z coraz większą prędkością i pas magnetyczny zacieśnił się wokół mierzącej milion mil „przepony” Słońca. I — jakby ta wielka gwiazda była miękkim owocem pochwyconym w miażdżący uścisk dłoni — ogromne strumienie materii słonecznej, która już sama w sobie jest namagnesowana, zostały oderwane od równika, by trysnąć z biegunów gwiazdy.
Potem kolejne floty statków kosmicznych zajęły się tą olbrzymią chmurą uniesionej materii, formując ją wreszcie w otaczającą Słońce skorupę; następnie skorupa ta została ścieśniona — ponownie przy użyciu ukształtowanych pól magnetycznych — i przekształcona w lite struktury, które widziałem wokół siebie.
Otoczone skorupą Słońce nadal świeciło, gdyż nawet ogromne, oderwane masy niezbędne do konstrukcji tego wielkiego tworu, były zaledwie niewidocznym ułamkiem całkowitej masy Słońca; i wewnątrz Sfery Słońce świeciło wiecznie nad ogromnymi kontynentami, z których każdy mógłby połknąć miliony rozpłaszczonych Ziemi.
— Planeta taka jak Ziemia — powiedział Nebogipfel — może przechwycić jedynie znikomy ułamek energii Słońca, podczas gdy reszta marnuje się i znika w otchłani kosmosu. Teraz cała energia słoneczna jest wychwytywana przez otaczającą Sferę. I jest to główne uzasadnienie konstrukcji Sfery: wykorzystaliśmy gwiazdę...
Nebogipfel powiedział mi, że za milion lat Sfera przechwyci dość dodatkowej materii słonecznej, by uzyskać pogrubienie swojej warstwy o jedną dwudziestopiątą cala — znikomo małą warstwę, ale obejmującą zdumiewająco duży obszar! Przetworzoną materię słoneczną wykorzystywano do dalszej budowy Sfery. Tymczasem część energii słonecznej wykorzystywana była do tego, aby zapewnić funkcjonowanie Wnętrza Sfery i dać Morlokom energię, której potrzebowali do rozmaitych projektów.
Z pewnym podnieceniem opisałem Nebogipfelowi, co widziałem podczas mojej podróży przez przyszłość: rozjaśnienie Słońca i te strumienie przy biegunach i jak Słońce potem zniknęło w czerni, gdy okryła je Sfera.
Zdawało mi się, że Nebogipfel spojrzał na mnie z pewną dozą zazdrości.
— A więc — odezwał się — faktycznie obserwowałeś budowę Sfery. Trwało to dziesięć tysięcy lat...
— Dla mnie jednak, gdy siedziałem w wehikule, minęło zaledwie kilka chwil.
— Powiedziałeś mi, że to twoja druga wyprawa w przyszłość. I że podczas pierwszej dostrzegłeś jakieś różnice.
— Owszem. — Jeszcze raz stanąłem oko w oko z tą intrygującą tajemnicą. — Różnice w rozwoju historii... Nebogipfelu, kiedy wybrałem się w przyszłość po raz pierwszy, waszej Sfery w ogóle nie zbudowano!
Streściłem mu, jak poprzednim razem zawędrowałem znacznie dalej od tego roku Pańskiego 657 208. Podczas tamtej pierwszej podróży byłem świadkiem, jak ląd skolonizowała fala bogatej zieleni, gdy zima została wyrugowana z Ziemi i Słońce z niewyjaśnionych powodów stało się jaśniejsze. Ale — w przeciwieństwie do mojej drugiej podróży — nie dostrzegłem oznak regulacji osiowego pochylenia Ziemi, ani nie byłem świadkiem spowolnienia jej rotacji. I — co było najbardziej zdumiewającą różnicą — bez budowy osłaniającej Słońce Sfery Ziemia pozostała jasna, a nie została wygnana w stygijskie ciemności Morloków.
— Tak więc — powiedziałem Nebogipfelowi — przybyłem do roku Pańskiego 802 701 — odległego od twojej teraźniejszości o sto pięćdziesiąt tysięcy lat — a jednak nie mogę uwierzyć, że gdybym zawędrował tak daleko tym razem, zastałbym ponownie taki sam świat!
Streściłem Nebogipfelowi to, co zobaczyłem w świecie Weeny, zamieszkałym przez Elojów i zwyrodniałych Morloków. Nebogipfel zastanowił się nad tym.
— W całej ewolucji ludzkości nie odnotowano takiego stanu rzeczy, w całej zarejestrowanej historii... mojej historii — stwierdził. — A ponieważ Sfera po zbudowaniu jest samowystarczalna, trudno sobie wyobrazić, aby w naszej przyszłości możliwa była taka barbaryzacja.