Wreszcie skończyłem sprawdzanie wehikułu. Ponownie nasunąłem kapelusz nisko na czoło, podniosłem plecak oraz aparat i umocowałem je pod siodełkiem. Potem nagle coś jeszcze przyszło mi do głowy, podszedłem więc do kominka w laboratorium i wziąłem pogrzebacz, który tam stał. Zważyłem ten duży przedmiot w ręku — mógł się okazać przydatny! — i umieściłem go w ramie maszyny.
Usiadłem na siodełku i położyłem rękę na białych dźwigniach startowych. Machina drgnęła, jak zwierzę czasu, którym się stała.
Rozejrzałem się po laboratorium, dostrzegając jego przyziemny charakter, i zdziwiłem się, że oboje tak bardzo tu teraz nie pasujemy, mimo że oboje w pewnym sensie byliśmy dziećmi tego miejsca: ja w moim stroju badacza-amatora oraz maszyna tchnąca innym światem i poznaczona plamami oraz zadrapaniami z przyszłości. Kusiło mnie, żeby przełożyć start. Cóż by szkodziło spędzenie jeszcze jednego dnia, tygodnia, roku, we własnym, wygodnym stuleciu? Mógłbym nabrać sił i wyleczyć rany. Czy znów postępowałem pochopnie, podejmując to nowe ryzyko?
Usłyszałem kroki na korytarzu, odgłos przekręcanej klamki. To na pewno Pisarz przyszedł do laboratorium.
Nagle powziąłem decyzję. Nawet jeśli pozostanę dłużej w tym nudnym, skostniałym dziewiętnastowiecznym czasie, to i tak nie nabiorę ani trochę więcej odwagi, a poza tym pożegnałem się z wszystkimi, na których mi zależało.
Pchnąłem dźwignię w skrajne położenie. Doznałem znów tego samego dziwnego uczucia wirowania, które pojawia się przy wyruszaniu w podróż w czasie, a potem doświadczyłem wrażenia bezradnego spadania głową naprzód. Chyba nawet krzyknąłem głośno pod wpływem tego nieprzyjemnego uczucia. Zdaje mi się, że usłyszałem brzęk szkła; być może szyba świetlika wleciała do środka wskutek zasysania powietrza. Przez ułamek sekundy widziałem go w drzwiach: upiorną, niewyraźną sylwetkę Pisarza, który stał zjedna ręką uniesioną w moim kierunku, schwytany w pułapkę czasu!
Potem zniknął, rozpłynął się w pędzie mojego lotu. Otaczające mnie ściany laboratorium rozmazały się i jeszcze raz olbrzymie skrzydła dnia i nocy zatrzepotały jak szalona karuzela wokół mojej głowy.
KSIĘGA PIERWSZA
CIEMNA NOC
1. PODRÓŻOWANIE W CZASIE
Istnieją trzy wymiary przestrzeni, w których człowiek może się swobodnie poruszać. Czas jest niczym innym, jak tylko po prostu czwartym wymiarem: identyczny z pozostałymi, jeśli chodzi o wszystkie ważne cechy charakterystyczne, z wyjątkiem tego, że nasza świadomość zmuszona jest podróżować w nim z równomierną prędkością, tak jak stalówka mojego pióra po tej kartce.
W trakcie moich badań nad osobliwymi właściwościami światła snułem domysły, że gdyby tylko można było manipulować czterema wymiarami czasoprzestrzeni — wstawiając, powiedzmy, długość w miejsce trwania — wówczas człowiek mógłby spacerować korytarzami historii tak łatwo, jak wziąć taksówkę do West Endu!
Kluczem do działania wehikułu czasu był plattneryt umieszczony w szkielecie maszyny; dzięki plattnerytowi machina mogła obracać się w niezwykły sposób, wkraczając w nową konfigurację w strukturze czasoprzestrzeni. Dlatego świadkowie odlotu wehikułu czasu — jak na przykład Pisarz — widzieli, jak przed zniknięciem z historii maszyna wiruje z zawrotną szybkością; i dlatego kierujący — czyli ja — niezmiennie doznawałem zawrotów głowy spowodowanych siłą odśrodkową i siłą Coriolisa, przez co czułem, jakbym był spychany z wehikułu.
Pomimo jednak tych wszystkich skutków wirowanie spowodowane działaniem plattnerytu diametralnie różniło się od wirowania bąka lub powolnego obrotu Ziemi. Uczuciu wirowania przeczyło złudzenie, że podczas przechodzenia przez czas kierujący siedzi nieruchomo na siodełku — była to rotacja, która wynosiła maszynę poza samą czasoprzestrzeń.
Podczas przeskoków dni i nocy zniknął otaczający mnie rozmazany zarys laboratorium i znalazłem się na wolnym powietrzu. Ponownie przechodziłem przez tamten przyszły okres, w którym, jak się domyśliłem, laboratorium uległo zniszczeniu. Słońce przemykało po niebie jak kula armatnia, wtłaczając wiele dni w jedną minutę, i oświetlało niewyraźny szkielet otaczającego mnie rusztowania. Rusztowanie wkrótce zniknęło i otaczało mnie teraz otwarte zbocze pagórka.
Moja prędkość wzrosła. Migotanie dni i nocy stopiło się w ciemny błękit zmierzchu i ujrzałem Księżyc, wirujący poprzez swoje fazy jak dziecięcy bąk. Gdy podróżowałem tak coraz szybciej, przypominające armatnią kulę Słońce zlało się w łuk światła, który był rozciągnięty w przestrzeni, łuk, który kołysał się na niebie w górę i dół. Wokół mnie szybko zmieniała się pogoda: cykle śnieżnej bieli zastępowanej przez wiosenną zieleń wyznaczały pory roku. Wreszcie, z jeszcze większą prędkością, wszedłem w nowy, spokojny bezruch, w którym tylko coroczne rytmy samej Ziemi — przechodzenie paska słońca pomiędzy skrajnymi punktami jego przesileń — pulsowały jak bicie serca ponad zmieniającym się krajobrazem.
Nie jestem pewien, czy w mojej pierwszej relacji opisałem dziwną ciszę, w której zawieszony jest człowiek podczas podróżowania w czasie. Śpiew ptaków, odgłos turkotu kół w oddali, tykanie zegarów, nawet delikatne oddechy tworzywa samego domu, tworzą złożone, nie zauważane tło naszego życia. Teraz jednak, kiedy byłem wyrwany z czasu, towarzyszyły mi jedynie odgłosy własnego oddechu oraz ciche piski wehikułu czasu, który skrzypiał pod moim ciężarem jak rower. Doznawałem niezwykłego uczucia osamotnienia — jakby mnie rzucono w j äkiś nowy, dziki wszechświat, przez którego ściany widziało się nasz świat niczym przez brudne okna, ale w tym nowym wszechświecie byłem jedyną żywą istotą. Dezorientacja połączyła się z uczuciem przyprawiającego o zawrót głowy spadania, które towarzyszy wejściu w przyszłość i poczułem mdłości oraz przygnębienie.
Teraz jednak cisza została przerwana przez nie wiadomo skąd dochodzący niski pomruk, który zdawał się wypełniać moje uszy; był to szum, który przypominał odgłosy jakiejś ogromnej rzeki. Zauważyłem to już podczas mojej pierwszej podróży; nie miałem pewności co do przyczyny, ale wydawało mi się, że musi to być skutek mojego niestosownego przechodzenia przez majestatyczny postęp czasu.
Ależ się myliłem! Tak jak wielokrotnie wcześniej, kiedy pochopnie wysuwałem hipotezy.
Przyjrzałem się uważnie czterem tarczom chronometrycznym, stukając w nie paznokciem, aby się upewnić, czy funkcjonują. Wskazówka drugiej tarczy, która odmierzała ilość dni w tysiącach, już zaczęła się przesuwać.
Tarcze te — wierne, nieme sługi — przerobione były z manometrów kotłowych. Mierzyły pewne naprężenia ścinające w kwarcowym pręcie zalanym plattnerytem, naprężenia wywołane przez skręcanie występujące podczas podróży w czasie. Tarcze liczyły dni — nie lata, miesiące, lata przestępne lub ruchome święta! — i zaprojektowane były w ten sposób celowo.
Gdy tylko zająłem się praktycznymi aspektami podróżowania w czasie, a zwłaszcza potrzebą pomiaru położenia mojej machiny, strawiłem wiele czasu na próbach zbudowania praktycznego chronometru zdolnego do pokazywania zwykłych miar czasu: stuleci, lat, miesięcy i dni. Niebawem stwierdziłem, że to zadanie zajmie mi więcej czasu, niż pozostałe prace związane z wehikułem razem wzięte!
Straciłem cierpliwość do osobliwości naszego antycznego systemu kalendarzowego, który wyrósł z historii niewłaściwych ustaleń: prób ujednolicenia pory siania i zimowego przesilenia, sięgających początków zorganizowanych społeczeństw. Nasz kalendarz to historyczny nonsens, którego nawet nie usprawiedliwia dokładność — przynajmniej w kosmologicznych skalach czasowych, którym zamierzałem rzucić wyzwanie.