Выбрать главу

Napisałem z zapałem do „The Times”, proponując reformy, które pozwoliłyby nam funkcjonować właściwie i bez niejasności w skalach czasowych o autentycznej wartości dla nowoczesnego naukowca. Przede wszystkim, nawoływałem, odrzućmy ten cały bezsensowny bałagan z latami przestępnymi. Rok ma około trzysta sześćdziesiąt pięć i jedną czwartą dnia i to właśnie ta ćwiartka jest przyczyną tej całej niedorzecznej farsy związanej z latami przestępnymi. Zaproponowałem dwa alternatywne systemy gwarantujące likwidację tego absurdu. Moglibyśmy wziąć dzień jako podstawową jednostkę i ustalić regularne miesiące oraz lata w oparciu o wielokrotności dni: wyobraźcie sobie trzystudniowy rok liczący dziesięć miesięcy, każdy złożony z trzydziestu dni. Oczywiście, wraz z takim podziałem roku cykl pór roku szybko by został zachwiany, ale — w cywilizacji tak rozwiniętej jak nasza — z pewnością niewielki byłby z tego powodu kłopot. Royal Observatory w Greenwich mogłoby na przykład publikować co roku biuletyny podające daty różnych pozycji słonecznych — punktów równonocy i tak dalej — tak jak w 1891 wszystkie biuletyny podawały daty ruchomych świąt kościoła katolickiego.

Z drugiej strony, gdyby za podstawową jednostkę przyjąć cykl pór roku, wówczas powinniśmy ustalić nowy dzień jako dokładny ułamek — powiedzmy, jedna setna — roku. To by naturalnie oznaczało, że doba, nasze okresy światła i ciemności, snu i czuwania, wypadałaby w różnych godzinach każdego nowego dnia. Ale co z tego? Argumentowałem, że wiele nowoczesnych miast funkcjonuje już zgodnie z dwudziestoczterogodzinnym harmonogramem. A jeśli chodzi o ludzi, prowadzenia prostego dziennika nietrudno się nauczyć; z pomocą odpowiednich rejestrów człowiek musiałby planować pory snu i czuwania z zaledwie kilkudniowym wyprzedzeniem.

Na koniec zaproponowałem, że powinniśmy myśleć przyszłościowo, nastawić się na dzień, kiedy ludzka świadomość wyzwoli się z dziewiętnastowiecznego zainteresowania wyłącznie teraźniejszością, i rozważyć, jak sytuacja może wyglądać, gdy będziemy musieli ogarnąć umysłem dziesiątki tysiącleci. Wyobrażałem sobie nowy kalendarz kosmologiczny oparty na precesji ekwinokcjów — to znaczy powolnym opadaniu osi naszej planety pod nierównym wpływem grawitacji Słońca i Księżyca — cyklu, który trwa dwadzieścia tysięcy lat. Mając wielki rok takiego rodzaju, moglibyśmy odmierzać swoje przeznaczenie dokładnie i jednoznacznie, teraz i zawsze.

Argumentowałem, że taka korekta miałaby symboliczne znaczenie wykraczające poza względy praktyczne — byłby to odpowiedni sposób na zaznaczenie świtu nowej ery, wszyscy ludzie dowiedzieliby się bowiem, że rozpoczęła się nowa Era Naukowego Myślenia.

Zbyteczne dodawać, że moje pomysły zlekceważono, pomijając obraźliwe odpowiedzi w pewnych kręgach prasy popularnej, które postanowiłem zignorować.

Tak czy owak, po tym wszystkim zrezygnowałem z prób skonstruowania chronometru opartego na kalendarzu i powróciłem do prostego odliczania dni. Zawsze dobrze sobie radziłem z liczbami i nie miałem trudności, by w myśli zamieniać dni na lata. Podczas pierwszej podróży dotarłem do dnia 292 495 934, który — uwzględniając lata przestępne — okazał się datą w roku Pańskim 802 701. Wiedziałem, że teraz muszę poruszać się naprzód, aż na moich tarczach pokaże się dzień 292 495 940 — dokładnie ten sam, kiedy w płomieniach lasu straciłem Weenę oraz wiele szacunku do samego siebie!

Mój dom znajdował się w szeregowcu usytuowanym na Petersham Road — na odcinku poniżej Hill Rise, trochę powyżej rzeki. Ponieważ dom był już od dawna zniszczony, znalazłem się na otwartym stoku. Za moimi plecami wznosiła się skarpa Richmond Hill, masa osadzona w geologicznym czasie. Drzewa rozkwitały i przemieniły się w kikuty — ich wielowieczny żywot przemknął w ciągu kilku uderzeń mojego serca. Z Tamizy zrobił się pasek srebrnego światła, wygładzony w trakcie mojej podróży przez czas, i rzeka przebijała sobie nowe koryto: wydawała się wić pośród krajobrazu niczym olbrzymia, powolna dżdżownica. Nowe budowle wznosiły się jak kłęby dymu: niektóre nawet wyrastały szybko wokół mnie, na terenie mojego starego domu. Zdumiewały mnie rozmiary i estetyka tych budynków. Mostu Richmond z moich czasów już dawno nie było, ale zobaczyłem nowy, długi na jakąś milę łuk, który bez żadnego podparcia przecinał powietrze i biegł na drugą stronę Tamizy; wieże wznosiły się w kierunku migoczącego nieba, dźwigając olbrzymie masy na swoich smukłych przewężeniach. Chciałem wyjąć kodaka i sfotografować te ułudy, ale wiedziałem, że rozmazane wskutek podróży przez czas zjawy byłyby zbyt niedoświetlone, by wyjść na zdjęciach. Wydawało mi się, że architektonika, którą tu zobaczyłem, o tyle przerasta dziewiętnastowieczne możliwości, jak wielkie gotyckie katedry budowle Rzymian lub Greków. Z pewnością, dumałem, w tej przyszłej erze człowiek wyzwolił się do pewnego stopnia od nieubłaganej grawitacji. Bo jak inaczej można by wznieść te wspaniałe, wysokie budowle?

Niebawem jednak wielki łuk nad Tamizą zaplamiony był już brązem i zielenią: kolorami bezwzględnego, niszczącego życia i — wydawało mi się, że w oka mgnieniu — łuk pękł na środku i runął, pozostawiając po sobie dwa gołe kikuty na brzegach. Przekonałem się, że tak jak wszystkie dzieła człowieka, nawet te wielkie budowle były tylko chimerami skazanymi na nietrwałość w porównaniu z chtoniczną cierpliwością lądu.

Poczułem się niezwykle odseparowany od świata, wyobcowany wskutek mojej podróży w czasie. Przypomniałem sobie ciekawość i ożywienie, które mnie naszły, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem te cuda przyszłej architektury; przypomniałem sobie, jak przez chwilę gorączkowo snułem domysły na temat osiągnięć tych przyszłych ras ludzi. Teraz byłem mądrzejszy, wiedziałem, że bez względu na te wielkie osiągnięcia ludzkość pod wpływem nieubłaganej presji ewolucji nieuchronnie cofnie się w rozwoju, pogrąży się w stanie dekadencji i degradacji Elojów oraz Morloków.

Zdumiewało mnie to, jak bardzo my, ludzie, nie jesteśmy lub nie chcemy być świadomi samego upływu czasu. Jakże krótkie jest nasze życie! I jak niewiele znaczą wypadki, które przytrafiają się naszym maluczkim postaciom, gdy spojrzeć na to z perspektywy wielkiego marszu historii. Znaczymy mniej niż jętki, jesteśmy bezradni w obliczu nieugiętych sił geologii i ewolucji — sił, które działają nieubłaganie, a jednak tak wolno, że w codziennym życiu nie jesteśmy nawet świadomi ich istnienia!

2. NOWA WIZJA

Wkrótce wyszedłem z Wieku Wielkich Budowli. Nowe domy i rezydencje, mniej ambitne, lecz nadal olbrzymie, pojawiły się wokół mnie niczym światła w całej dolinie Tamizy i w oczach Podróżnika w Czasie stały się nieprzezroczyste, co związane jest z długowiecznością. Odniosłem wrażenie, że łuk słońca, przesuwający się po ciemnoniebieskim niebie, pomiędzy skrajnymi punktami przesileń, zrobił się jaśniejszy i fala zieleni rozlała się po Richmond Hill i zawładnęła Ziemią, wypędzając brąz oraz biel zimy. Jeszcze raz wkroczyłem w erę, w której klimat był sprzyjający dla ludzkości.

Ogarnąłem wzrokiem krajobraz, który w efekcie mojej szybkości stał się statyczny; tylko najdłuższe zjawiska trwały dostatecznie długo, bym zdążył je zauważyć. Nie widziałem ludzi, zwierząt, a nawet przesuwającej się chmury. Tkwiłem zawieszony w dziwacznym bezruchu. Gdyby nie oscylowanie słonecznej wstęgi i ciemny, nienaturalny błękit nieba będący mieszaniną barwy dnia i nocy, mógłbym pomyśleć, że siedzę samotnie w jakimś parku pod koniec lata.

Według wskazań tarcz jeszcze nie przebyłem jednej trzeciej części mojej wielkiej podróży — choć oddaliłem się od własnego stulecia już o ćwierć miliona lat — a jednak wydawało się, że wiek, w którym człowiek stawiał budowle na Ziemi, dobiegł już końca. Planeta przemieniła się w ogród, w którym przyszli Eloje będą wieść swoje próżne, sielankowe życie; wiedziałem też, że protoplasci Morloków muszą już być uwięzieni pod ziemią i pewnie teraz drążą swoje ogromne, zapchane maszynami jaskinie. Niewiele się zmieni w ciągu półmilionowego odcinka, który miałem jeszcze do przebycia, wyjąwszy dalszą degradację ludzkości i tożsamość ofiar milionów maleńkich, strasznych tragedii, które od tej chwili będą wyznaczać los człowieka...