– Jest to coś w rodzaju chrztu w Saint Gille – śmiał się. – Każdy z nas przez to przeszedł z wyjątkiem tej małpy-wskazał łysego kapitana saperów, który klęczał teraz przed Jeanne i wołał: „Pani mi obiecała!"
Było dobrze po północy, kiedy zaczęli się rozchodzić.
– Nie chce pan zostać, oberleutnant? – przytuliła się do Klossa Jeanne.
Kapitan saperów spoglądał na Klossa z nienawiścią.
– Dlaczego on? Przecież miałem obiecane…
– Cierpliwości, kapitanie. Do widzenia, panowie, myślę, że zobaczymy się jutro.
Dopiero gdy trzasnęły za nimi drzwi, puściła ramię Klossa. W jednej chwili zniknęła jej cała, tak zdawałoby się szczera, wesołość.
– Tak będzie dobrze – powiedziała. – Niech cię uważają za mojego kochanka. – Ku zdumieniu Klossa była całkiem trzeźwa. – Daj mi papierosa. No co, pozbyłeś się już swoich wątpliwości? – A gdy skinął głową, wskazała schody. – Chodźmy, ktoś chce cię poznać.
Czarna, przepalona fajeczka, gęste, ciemne włosy nad niskim czołem. Tak, nie było wątpliwości. Henri, który spacerując po pokoju, czekał na nich na górze, był tym samym człowiekiem, którego rok temu zobaczył Kloss w małym pokoiku hotelu „Ideał" w Paryżu.
– Powiedzieli mi, że zostałeś deportowany – mocno uścisnął dłoń Francuza.
– To prawda – rzekł tamten. – Zwiałem z transportu. Teraz jestem tutaj. Zresztą także tylko chwilowo.
Wyjaśnił Klossowi całą rzecz. Kilka tygodni temu aresztowano w Saint Gille szefa tutejszego obwodu Ma-quis – Marka. Wpadł w najgłupszy sposób. Miał lewe, ale doskonałe papiery. Pragnąc się szybko dostać do Hawru, skorzystał z uprzejmości kierowcy przygodnej ciężarówki. Okazało się, że facet wiózł transport konserw ukradzionych z niemieckiego magazynu. Kierowcę i wszystkich pasażerów oczywiście zamknięto, ale Niemcy, widać, nie domyślają się, z kim mają do czynienia, bo w oczekiwaniu na rozprawę sądową trzymają Marka w tutejszym więzieniu. Marek wie bardzo dużo nie tylko o okręgu, ale także o kontaktach z wyspą, zna ponadto ludzi, którzy utrzymują łączność z naszą centralą poprzez filię szwajcarską. Dlatego centrala poleca za wszelką cenę odbić Marka z więzienia. Kiedy dostali cynk o przyjeździe Klossa, chcieli się z nim jak najszybciej skontaktować, ponieważ jego pomoc mogłaby się okazać nieodzowna przy przygotowywaniu akcji. Pech sprawił, że Jean Pierre poszedł z hasłem do von Vormanna, a potem przy próbie zaatakowania więzienia pozwolił się zabić.
Kloss zrelacjonował im pokrótce swoją rozmowę z von Vormannem, a także poinformował o istniejącym – jego zdaniem – konflikcie między Elertem a leutnantem w mo-noklu. To wszystko – zreasumował – daje pewne szansę gry.
– Potwornie ryzykowna gra – powiedziała Jeanne -ale chyba nie mamy innego wyjścia.
– Musimy założyć – rzekł Henri – że Vormann nie zawiadomił jeszcze Elerta, że istotnie pragnie zagrać na własną rękę. Ale nie można także wykluczyć, że Vormann pracuje na przykład dla SD, a próba szantażu służy temu, by przeniknąć głębiej do naszej siatki. Tak czy owak, wie o nas zbyt wiele, żeby wróżyć mu długie życie.
– Jest jeszcze ta relacja z rozmowy z Klossem – powiedziała Jeanne. – Zaraz, zaraz – przypomniała sobie -ten kapitan saperów mówił, że był dziś w Hawrze razem z Vormannem. Jego siostra występuje tam na scenie.
– Tak – powiedział Kloss – u niej mogło być to bezpieczne miejsce, gdzie schował kopertę z raportem dla Elerta. – Znów poczuł w ustach małą szklaną ampułkę przylepioną do dziąsła.Przyszło mi coś do głowy – zaczął powoli – pewien pomysł. Zupełnie zwariowany, w dodatku piekielnie niebezpieczny dla Jeanne. Ale gdybyś się zgodziła – zwrócił się do dziewczyny – dałoby to nam pewną szansę.
– Jeżeli trzeba… -wzruszyła ramionami. -Nie wiem, czy mi uwierzycie, ale chwilami chciałabym umrzeć…
– Przestań się mazać – przerwał jej brutalnie Henri -nie ty jedna! – Nabił fajeczkę świeżą porcją tytoniu, wypuścił kłąb dymu. – Mów – rzekł tonem rozkazu.
– W zeszłym roku w Paryżu też miałeś pewien pomysł, całkiem, całkiem… Od tamtej pory polubiłem twoje pomysły. Tylko nie zapomnij, że chodzi nie tylko o ciebie. Twój pomysł musi wziąć pod uwagę sprawę wydostania Marka.
– Bierze pod uwagę – rzekł Kloss i opowiedział im swój plan.
7
Przez cztery dni nie zdarzyło się nic ciekawego. Kloss widywał się z von Vormannem kilkakrotnie w ciągu dnia. Przede wszystkim w biurze, gdzie nie dając niczego po sobie poznać, porucznik chłodno relacjonował Klossowi codzienny stan przygotowań do przerzutu grupy agentów do Anglii. Po południu grali najczęściej w bilard, ale Vormann ani razu nie wrócił do rozmowy, jeśli nie liczyć rzuconego mimochodem między jednym a drugim uderzeniem w bilę:
– Dziesięć dni to maksymalny termin, Hans.
Gdyby nie liczyć tego zdania, sprawy między leutnan-tem von Vormannem a oberleutnantem Klossem układałyby się najzupełniej normalnie. O groźbie wynikającej z tego zdania przypominała Klossowi nieustannie mała, szklana fiolka, z którą teraz nie rozstawał się ani na chwilę. Świadomość, że wystarczy jeden mocny ruch językiem, by oderwać ją od dziąseł, była dla Klossa niesłychanie ważna. Choć brzmi to paradoksalnie, właśnie jej obecność pozwalała mu nie tracić zimnej krwi, spokojnie obliczać ewentualne ruchy przeciwnika. Wieczorami bywał oczywiście w „Le Trou". Nie wzbudzało to żadnych podejrzeń, ponieważ codziennie przewijało się przez salon Jeanne Mole kilkunastu oficerów, a fakt, że dwukrotnie jeszcze został zatrzymany na noc, nie mógł wzbudzić niczego więcej prócz zazdrości pozostałych uczestników pijatyk.
Piątego dnia – jak było umówione – wymknął się z biura i wszedł do pobliskiego bistro. Henri, którego od tamtej rozmowy Kloss nie widział, siedział w kącie nad ape-ritifem, udając, że zatopiony jest w lekturze paryskiej gadzinówki.
– To, o co prosiłeś, jest już u Jeanne – rzekł nie patrząc na Klossa.
– A co z Hawrem? – zapytał.
– Zaraz stąd wyjdę – odparł Henri. – Na stoliku znajdziesz zawinięty w serwetę klucz do mieszkania Fräulein Benity von Vormann, a także jej adres. Codziennie od dziewiątej do jedenastej ma występ w niemieckim kasynie.
Nie powiedziawszy więcej ani słowa, nie zaszczyciwszy niemieckiego oficera nawet spojrzeniem, wstał od stolika i podszedł do lady, za którą królowała czterdzie-stoparoletnia piękność. Kloss wykorzystał moment, gdy tamten płacił, zasłaniając sobą właścicielkę, sięgnął po zawinięty w serwetkę klucz.
Skończyła się bezczynność, papierkowa robota w biurze Abwehry, której jedynym urozmaiceniem były codzienne raporty składane Elertowi. Można przystąpić do realizacji pierwszego punktu planu, który w rozmowie z Jeanne i Henrykiem Kloss nazwał zupełnie zwariowanym.
Rozklekotany autobus przywiózł go do Hawru przed samą dziewiątą. Najpierw zaszedł do kasyna, żeby zobaczyć przynajmniej osobę, w której mieszkaniu zamierzał pobuszować. Benita von Vormann była dużą, tęgą, rudowłosą dziewczyną o malutkim głosiku. Wysłuchał sentymentalnej piosenki o żołnierzu niemieckim, który przywiózł swej dziewczynie szminkę z Francji, futro z Rosji, jedwab z Grecji. Wzruszeni oficerowie długo oklaskiwali pieśniarkę i żądali bisów, jakby tymi oklaskami i okrzykami chcieli zagłuszyć tkwiące w każdym z nich, starannie ukrywane przeświadczenie, że piosence brakuje ostatniej zwrotki. W ostatniej zwrotce dziewczyna powinna dostać kartkę, że jej dzielny ukochany poległ za ojczyznę i fuehrera.