Sprawy tych trzech pozostałych były znacznie prostsze. Lothar Beitz był kupcem żelaznym na Łotwie, miał sklep przy ulicy Dworcowej. Któryś z klientów zostawił u niego paczkę o nieznanej Beitzowi zawartości. Było to już po wkroczeniu na Łotwę Rosjan. NKWD przyszło w parę dni później, znalazło w paczce części radiostacji i osadziło go najpierw w miejscowym więzieniu, a potem przewiozło do Saratowa. Rosjanie podejrzewali go o kontakty z wywiadem niemieckim, ale tłumaczył w kółko, że nie znał zawartości paczki, co zresztą było prawdą. Żona Beitza mieszka prawdopodobnie w Norymberdze u swoich rodziców. Opuściła go w trzydziestym ósmym roku, nie żyli ze sobą dobrze, ale z pewnością potwierdzi jego tożsamość. Mueller kazał wysłać odpowiedni telegram i otrzymał odpowiedź, że Frau Beitz zjawi się w ciągu tygodnia.
Drugi, o nazwisku Heinrich Vogel, pracował w Borysławiu, był inżynierem naftowym. Po siedemnastym września złożył prośbę o pozwolenie powrotu do Niemiec, ale władze rosyjskie odmówiły mu powrotu, był im potrzebny i mieli w ręku jego kontrakt, zawarty jeszcze z polską spółką akcyjną, a przewidujący pracę w tej kopalni do czterdziestego drugiego roku. Ale w czterdziestym, po zwycięstwie nad Francją, kiedy w lwowskiej restauracji opijał z przyjaciółmi to zwycięstwo, zaczął przekonywać swych towarzyszy, że wkrótce Hitler ruszy na Rosję. Jeszcze tej samej nocy został aresztowany. Za wrogą propagandę i nienawiść do władzy radzieckiej, manifestowaną publicznie, otrzymał kilkuletni wyrok. Siedział w różnych więzieniach, był zadowolony, że nie przerzucono go do obozu gdzieś na północy, bo bał się zimna.
Jeśli idzie o Klossa, Beitz poznał go właśnie w więzieniu. Kloss już tam był, kiedy aresztowano Beitza. Przez kilkanaście dni siedział z nim w jednej celi, potem go przerzucono gdzie indziej, ale widywał go na spacerach. Wszyscy Niemcy w więzieniu mu współczuli, bo wzywany był codziennie na ciągnące się godzinami przesłuchania, do końca właściwie nie było wiadomo, czego od niego chcieli. Kiedyś przez parę dni opowiadał im o jakiejś swojej kuzynce. Radził się nawet współtowarzyszy, czy ma mówić prawdę…
SturmbannFuehrer Mueller zaczął kartkować leżące przed nim papiery, chciał znaleźć protokół z przesłuchania Beitza, a właściwie fragment tego protokołu. Znalazł odpowiednią kartkę i przeczytał. „Pytanie: Czy w okresie między lipcem czterdziestego pierwszego roku a marcem czterdziestego drugiego widywał pan Klossa codziennie w więzieniu? Odpowiedź: Tak, z wyjątkiem paru dni, kiedy byłem w szpitalu więziennym, w październiku czy w listopadzie. W lipcu i sierpniu przebywałem z nim w jednej celi, a potem spotykałem go na spacerach albo na korytarzu więziennym. Pamiętam, że na Boże Narodzenie Hans był więźniem służbowym – roznosił jedzenie". Mueller potarł czoło, jakby ten gest mógł mu w czymś pomóc. Z teczki personalnej Hansa Klossa wynika niezbicie, że w Boże Narodzenie czterdziestego pierwszego roku był słuchaczem półrocznego kursu oficerów Abwehry. To znaczy nie Hans Kloss – poprawił się w myśli – tylko agent bezczelnie podszywający się pod Klossa. Porównał zeznanie człowieka o jasnym spojrzeniu, który czeka teraz na jego wezwanie dwa piętra niżej, w piwnicy, z życiorysem w teczce personalnej. Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że tekstów nie pisała ta sama ręka.
Tak – pomyślał – charakteru pisma nie sposób zmienić. W drzwiach stanął SS-man z kancelarii meldując, że przyszedł człowiek, na którego pan SturmbannFuehrer czeka. Wprowadził gościa do swego gabinetu, posadził go na fotelu za drzwiami, tak by w pierwszej chwili był niewidoczny, po czym kazał wezwać Hansa Klossa.
Wspinając się wąskimi schodami za SS-manem, Kloss domyślał się, co go czeka. Gdy przechodził przez parter i zobaczył półotwarte drzwi na podwórze, przy których nie było wartownika, poczuł nieprzepartą chęć ucieczki. Z trudem stłumił ją w sobie. SS-man otworzył drzwi do gabinetu sturmbannFuehrera, wpuścił Klossa i zamknął je za nim.
– Proszę siadać – SturmbannFuehrer wskazał Klossowi krzesło. I wtedy, gdy myślał już, że próba go dzisiaj ominęła, kiedy rozluźniony siadał na krześle, jak smagnięcie biczem podziałał na niego krzyk:
– Kloss! – krzyknął Stedtke. Wstał z fotela przy drzwiach i szedł w jego stronę.
Powoli odwrócił głowę.
– Rzeczywiście nazywam się Kloss. Cóż z tego? – Na jego twarzy nie drgnął nawet jeden muskuł. Zauważył, że Stedtke ma nadal dystynkcje sturmfuehrera. Więc nie dali mu nawet awansu – pomyślał – za zdemaskowanie wrogiej agentury.
– Podobny? – zapytał Mueller.
– To mało! Identyczny, chociaż… – zawahał się – profilem! – krzyknął. – Stanąć profilem! Sam nie wiem – powiedział do siebie. – Masz brata?
– Pan wybaczy, sturmfuehrer – powiedział Kloss. -Jestem niemieckim oficerem, nie przywykłem, żeby mnie tykano. Nie miałem zaszczytu pić z panem bruderszaftu. – Zauważył, że z ust Stedtkego zniknął na chwilę uśmieszek. Nie wiadomo, dlaczego sprawiło mu to satysfakcję.
– Przepraszam pana – wybąkał Stedtke – ale podobieństwo jest zdumiewające.
Mueller, który w milczeniu przysłuchiwał się tej scenie, podniósł słuchawkę telefonu i powiedział tylko:
– Wprowadzić.
Otworzyły się drzwi, stanął w nich stary, ostrzyżony na jeża mężczyzna, którego dziś w nocy wyciągnięto z łóżka, wsadzono bez słowa w samolot i przywieziono z Królewca aż tutaj. Kloss odwrócił się. Wahanie nie trwało dłużej niż pół sekundy.
– Stryj Helmuth! – zawołał.
– Hans! Chłopcze! Żyjesz! Myśmy cię już opłakali. Co z matką? Z rodzicami? Z siostrami?…
– Później – powiedział Mueller. – Później odświeżycie wspomnienia. Zechce pan, doktorze Kloss, poczekać na bratanka. Będzie przez kilka godzin zajęty.
Więc udało się. Przynajmniej na razie. Zainscenizowali to sprytnie. Dwa strzały kolejno, zawsze w momencie, kiedy był rozluźniony. Docierały do niego pojedyncze słowa wyjaśnień Muellera. Udawał, że słucha uważnie opowieści o tym, jak bolszewicki agent wcielił się w jego postać. Poczekał na moment, w którym powinien wszystko zrozumieć. Skrył twarz w dłoniach, jakby przygnieciony niespodziewanym ciosem.
– Ktoś bardzo do mnie podobny zszargał moje dobre imię – powiedział. – Rozumiem nareszcie cel tych wielogodzinnych przesłuchań, kiedy opisywałem furmana wiozącego mnie ze stacji do domu moich krewnych albo mówiłem o kamieniach przydrożnych i sukniach mojej matki. Panowie – powiedział – nie wiem, jak mam przysięgać…
– Dawno pan nie był w ojczyźnie, Kloss – na usta Stedtkego wrócił już zwykły uśmieszek. – Dużo się zmieniło. Nas teraz już nie przekonują przysięgi. Mamy aparat, najlepszy na świecie aparat do wykrywania kłamstwa. Nazywa się SD. Nas nie można oszukać. Dlatego pańskiego sobowtóra zlikwidowaliśmy bez trudu.
– Panowie – zwrócił się do nich Kloss – wierzę, że SD i tym razem nie zawiedzie. Kiedy przekonacie się, że to ja jestem Hansem Klopsem, proszę o skierowanie mnie na front wschodni. Choćby w charakterze prostego żołnierza. Muszę się pomścić, zmyć plamę z nazwiska.