– Pańskie wykształcenie, znajomość Rosji, języka naszych wrogów, bo podał pan przecież, że oprócz rosyjskiego posługuje się pan biegle polskim, przydadzą się niemieckiej ojczyźnie. Proszę – Mueller pokazał mu jakiś papier – oto wniosek o przywrócenie panu stopnia oficerskiego. Abwehra potrzebuje ludzi takich jak pan. Nie wróci pan już do więzienia, leutnant Kloss. W oczekiwaniu na załatwienie wniosku i przydział służbowy zamieszka pan w naszym hotelu… Zresztą jestem zupełnie pewien, że wniosek będzie załatwiony pomyślnie. Najlepszy dowód, że kazałem przygotować dla pana oficerski mundur leutnanta. Oddaję pana pod opiekę Sturmfuehrera Stedtkego. Cieszę się, poruczniku Kloss, i serdecznie gratuluję.
Przyglądał się sobie w lustrze. Znów w mundurze. Czy nie za łatwo? Czy koniec tych prób? Musi być czujny. Musi być szczególnie czujny teraz, w najbliższych dniach. A co znaczyło spojrzenie, jakie wymienili ze sobą Stedtke i Mueller? A może mu się przywidziało? Może jest przewrażliwiony?
– Jest pan gotów, poruczniku? Możemy jechać? – zapytał Stedtke.
– Tak. Chcę jak najszybciej porozmawiać ze stryjem.
Czeka na mnie w hotelu.
Wiozące ich auto zatrzymało się przed pretensjonalnym portalem. Stedtke puścił go przodem. Kloss wszedł do hallu i zobaczył ją natychmiast. Stała naprzeciw wejścia wpatrzona w niego bez słowa. Dopiero, gdy minął ją obojętnie, zawołała:
– Hans!
Rozejrzał się, jakby szukał kogoś znajomego, a wtedy ona powtórzyła to imię.
– Pani mnie wołała? – dotknął dłonią daszka czapki. -Rzeczywiście mam na imię Hans.
– Jestem Marta Becher. Nie poznajesz… nie poznaje mnie pan? – poprawiła się niepewnie.
– Pani wybaczy, to jakaś omyłka.
Usłyszał za sobą rechot. Odwrócił się i po raz pierwszy w życiu zobaczył Stedtkego śmiejącego się, naprawdę się śmiejącego. Stedtke podszedł do Marty, otoczył jej plecy ramieniem, drugą ręką pogłaskał ją po policzku.
– Przestaję od dziś wierzyć w instynkt kobiecy. Nabrałaś się, co?
Ukłonił się, przeprosił, że musi już iść, że chce jak najszybciej zobaczyć się ze stryjem. Biegł po schodach, przeskakując po kilka stopni. Było mu lekko.
Odziedziczył ją pewnie po mnie, powinien być zadowolony, że tamten nie wrócił – pomyślał. – Daj im Boże szczęście. Chociaż czy odziedziczenie dziewczyny po polskim agencie nie hańbi czasem rasy? – zachichotał w duchu.
Wiedział, że wszystko się udało. Wyobraził sobie minę Jakubowskiego, gdy otrzyma wiadomość, że J-23 znowu nadaje.
PARTIA DOMINA
1
„Zadanie jest niebezpieczne i wyjątkowo trudne". Szyfrogramy otrzymywane z centrali brzmiały na ogół lakonicznie, ale ten, polecający Klossowi wyjazd do Wrocławia, kończył się właśnie takim zwrotem.
Był grudzień 1942 roku. Armie niemieckie utknęły pod Stalingradem, komunikaty Oberkommando der Wehrmachtu formułowano dość niejasno, niewielu jednak obywateli tysiącletniej Rzeszy wiedziało już, że dywizje Paulusa są bezpowrotnie stracone. Wojna zbliżała się do punktu zwrotnego i szalała ze wzmożoną zaciekłością, gazety całego świata wyliczały poległych w walkach powietrznych, morskich i lądowych. Codziennie wymieniano wsie i miasta w Rosji, Afryce, Grecji. Nikt jednak nie podawał komunikatów z frontu, na który posłano Klossa. Tu walki toczyły się w ciszy; potem, w tajnych sztabach, wykreślano nazwiska poległych i chowano rejestry na dnie szaf pancernych. Był to front, na którym działało się po omacku, w ciemnościach. Nie dać się zaskoczyć, przechytrzyć wroga, uniknąć pułapek, a także… To było właśnie najtrudniejsze i Kloss ciągle o tym myślał idąc ulicami Wrocławia. Miał niewiele czasu, trzy dni tylko; jeśli me zdąży, będzie musiał poświęcić tych ludzi. Minął Damplatz i skręcił w wąską uliczkę. Zatrzymał się przed obwieszczeniem podpisanym przez gauleitera Hankego.
Sprawdzenie, czy nie jest śledzony, stało się już odruchem.
W śródmieściu ginął w przedświątecznym tłumie tłoczącym się przed sklepami. Tu było cicho i pusto. Minął go podoficer, zasalutował. Starszy mężczyzna podniósł z chodnika niedopałek papierosa. Dziewczyna w wytartym paletku, z trójkątem litery „P" pchała poboczem jezdni wózek z węglem. Spojrzała na Klossa i odwróciła wzrok.
Rozejrzał się raz jeszcze i ruszył w kierunku kościoła. Główne drzwi były zamknięte. Pchnął boczne i znalazł się w mrocznym wnętrzu. Przed figurą świętego Antoniego płonęło światełko, w ławkach, w głębi czarnej nawy, klęczało parę kobiet.
Starał się iść na palcach, ale odgłos kroków rozlegał się głuchym echem. Nagle zabrzmiały organy; słuchał chwilę Bacha, a potem krętymi drewnianymi schodkami wspiął się na górę. Człowiek, którego poszukiwał, pochylał się nad klawiaturą. Był to niemłody mężczyzna w ciemnych okularach. Musiał usłyszeć kroki, bo palce zastygły w powietrzu. Odwrócił się ku drzwiom. Kloss wiedział, że ten człowiek jest ślepy, przynajmniej powinien być ślepy, ale przez chwilę zdawało mu się, że mężczyzna go widzi.
– To ty, Rudi? – zapytał organista, unosząc wysoko dłonie.
Kloss milczał.
– Ktoś wszedł, słyszałem.
– Tak. Ja – odezwał się wreszcie Kloss i podszedł bliżej.
– Kim pan jest?
– Przywiozłem pozdrowienia od ciotki Zuzanny. Mężczyzna milczał, jakby nie rozumiejąc. Nie mogłem się przecież omylić – pomyślał Kloss. -Wreszcie…
– Jest pan jej znajomym? – zapytał organista.
– Krewnym – odpowiedział Kloss.
– Dokucza jej ciągle reumatyzm?
– Od września czuje się lepiej.
To było wszystko, teraz mogli zacząć rozmawiać.
Organista zbliżył się do Klossa, jego palce, jakby czegoś szukając, dotknęły lekko naramienników oficera.
– Jesteś w mundurze – powiedział. I po chwili: – Przepraszam, nie powinienem pytać. Czekałem na ciebie… Czy to znaczy, że ciotka Zuzanna…
– Nic nie znaczy – powiedział sucho Kloss. – Upoważniono mnie do podjęcia decyzji na miejscu.
– To dobrze – stwierdził mężczyzna. – To dobrze -powtórzył – że właśnie dzisiaj.
– Proszę referować.
Organista wyjął z blaszanego pudełka połówkę papierosa. Umocnił ją w drewnianej lufce. Nie spieszył się.
– Nie podawaj mi ognia – powiedział. Odnalazł w kieszeni wielką zapalniczkę sporządzoną z łuski pocisku. -Jesteś pierwszy raz we Wrocławiu?
– Pierwszy.
– Znasz dzieje tutejszej Polonii?
– Nie. Co to ma do rzeczy?
– Wszystko jest ważne – stwierdził organista. – Znałeś Artura Pierwszego?
– Tak. Referuj.
– Od początku?
– Tak, jakbym nic nie wiedział.
– Chcesz mnie sprawdzić?
Kloss nie widział jego oczu osłoniętych ciemnymi okularami.
– Nie chcę cię sprawdzać – powiedział. – Zdecydowano, że można ci zaufać.
– Dziękuję. – Organista zapalił wreszcie papierosa. -Przed godziną otrzymałem meldunek od Artura Drugiego.
– Gdzie jest skrzynka?
– Tu, w kościele, pod figurą świętego Antoniego. Czy to źle?
– Nic jeszcze nie wiem. Słucham.
– Minęło już trzy miesiące – zaczął organista. – Ustaliliśmy wszystko, co można było ustalić.
– Macie kontakty w gestapo?
– Tak… Piętnastego września nocą przyszli do mieszkania Artura, szefa grupy. To znaczy Artura Pierwszego. Połknął cyjanek w chwili, gdy zobaczył ich w drzwiach.
– To pewne?
– Tak.
– To znaczy, nic nie powiedział?