– Nie powinniśmy tutaj… – zaczął. „Aptekarz" miał broń w kieszeni letniego płaszcza; dotknął jego pleców lufą. – Nie próbuj kawałów – powiedział. – Wchodzisz ze mną do bramy.
Radiotelegrafista rozejrzał się, ulica była pusta. – Zwariowałeś! – szepnął i ruszył posłusznie przed „Aptekarzem".
Krysia stała w uchylonych drzwiach.
– Wchodź! – mruknął „Aptekarz". Wyjął broń z kieszeni płaszcza. Krysia, zaskoczona i nierozumiejąca, zatrzasnęła drzwi.
– Siadaj i ręce na stół!
– Czy wyście oszaleli? – szepnął chłopak. – Czy wyście naprawdę oszaleli?
W tej chwili rozległo się pukanie. Krysia skoczyła do drzwi a radiotelegrafista pchnął z całej siły stół i runął na „Aptekarza". Broń potoczyła się po podłodze, ale mężczyzna o bujnej czuprynie nie zdołał jej dosięgnąć. W drzwiach stał Kloss. Wystrzelił dwukrotnie; pistolet z tłumikiem działał niemal bezgłośnie. Radiotelegrafista skurczył się i opadł na podłogę.
– I co teraz? – zapytał „Aptekarz". – Ty jesteś J-23, tak?
– Tak – mruknął Kloss i szybkimi ruchami przeszukał kieszenie mężczyzny. Znalazł legitymację Abwehry.
– Wiedziałem – rzekł. – Rozwiązania są zwykle najprostsze. Ten człowiek działał jako ich agent od wielu lat.
– I co teraz? – powtórzył „Aptekarz".
– Teraz – powiedział Kloss – mamy bardzo mało czasu.
– Zadzwonisz do Wandy – polecił Krysi i powiesz: „Godzina siódma". Wracasz do siebie i czekasz na Lipowsky'ego. – Wręczył jej kartkę. Tekst pisany był drobniutkimi literkami. – Lipowsky musi to u ciebie znaleźć. Zostaw go samego w pokoju, połóż kartkę w otwartej torebce…
– Uwierzy?
– Musi. Godzinę po wyjściu Lipowsky'ego odwołuję agentów.
– Co jest w tym tekście? – zapytał „Aptekarz".
Kloss nic nie odpowiedział.
10
Wszedł do gabinetu majora. Von Gerollis siedział przy biurku i palił cygaro. Wydawał się zadowolony. Czy będę umiał zagrać zdenerwowanego i przerażonego, myślał Kloss. Zagrał. Major spojrzał na niego, odłożył cygaro i zapytał: – Co się stało, oberleutnant?
– Byliśmy dezinformowani – powiedział Kloss. – To nie my! To wróg prowadził akcję dezinformacyjną! Major zerwał się z krzesła. Rzucił cygaro.
– Co pan powiedział?
– To niestety prawda! Oto co znalazł Lipowsky u rzekomego wysłannika ich centrali. I przetłumaczył: „Centrala dziękuje za skuteczną akcję dezinformacyjną. Rezultaty bardzo dobre. Von Rundt zlikwidowany przez gestapo. Wróg wprowadzony w błąd. Podziękowania dla Teodora i Krystyny".
– Kim jest Teodor? – szepnął major.
– Pański agent u nich. Pracował w rzeczywistości dla bolszewików.
– Radiotelegrafista – mruknął Gerollis. – A Krystyna?
– Rzekomy wysłannik centrali. Stwierdziłem jej tożsamość. U niej spotykała się z Teodorem. – Patrzył na von Gerollisa – Czy zachowa się tak, jak przypuszczał, czy dobrze zagrał?
Von Gerollis spacerował po pokoju. Szybkim, nerwowym krokiem.
– Słuchaj, Kloss – rzekł wreszcie zwracając się do niego „ty" – to dla nas kwestia życia i śmierci. Rozumiesz? Jeśli przyznamy się, że nasze informacje były fałszywe, że Rundt był niewinny, możemy pożegnać się z życiem. Ja – dodał – otrzymałem nominację na podpułkownika. – Usiadł przy biurku i ukrył twarz w dłoniach; trwał tak długo. Podniósł wreszcie głowę. -Jesteśmy odtąd – powiedział – związani ze sobą. Wiesz, co trzeba zrobić?
Kloss milczał.
– Wiesz – rzekł von Gerollis. – I ty to musisz zrobić. Z dwoma ludźmi, których potem… wyślemy na front. Zlikwidować wszystkich! Wszystkich! – krzyknął. – Lipowsky'ego także. Nie może zostać nikt, kto wie! I żadnych śladów.
Kloss patrzył na Gerollisa. Ten człowiek, myślał, już mu się nie wymknie. Spojrzał na zegarek i podszedł do telefonu.
– Odwołuję agentów – rzekł.
– Słusznie – mruknął Gerolłis. – "Zacznij od Lipowsky'ego. On wie najwięcej.
Dokładnie o godzinie dziewiętnastej do ciężarówki, która zatrzymała się na Targowej, wsiadło parę osób.
Wszyscy mieli dobre papiery niemieckiego przedsiębiorstwa.
O godzinie dwudziestej zginął agent Abwehry Lipowsky. Człowiek, który go zastrzelił na polecenie Klossa, był sprawnym wykonawcą. Nie wiedział, że już następnego dnia znajdzie się na froncie wschodnim.
Późnym wieczorem Kloss szedł pustymi ulicami Warszawy. Tak musimy walczyć, myślał. Podstępem na podstęp, śmiercią za śmierć. A potem może się uda zapomnieć.
OSTATNIA SZANSA
1
Wiedział, że przyjeżdżają do Warszawy rannym po ciągiem berlińskim. Na dworcu był spory ruch; ludzie obładowani workami i walizami przemykali się chyłkiem ku wyjściu, niemieccy żołnierze okupowali perony, tarasowali przejścia, dopytując się o pociągi na wschód i na zachód. Zszedł na peron w momencie, gdy głos z megafonu ogłaszał: Achtung, Achtung, der Schnellzug Berlin – Warschau… Zobaczył grupę oficerów z pewnością czekających właśnie na nich. Jeden pułkownik, dwóch funkcjonariuszy w mundurach SD i oczywiście kapitan Ruppert, na którego obecność liczył najbardziej, chociaż do ostatniej chwili nie był pewny otrzymanych informacji. Ruppert dostrzegł go natychmiast. Zgrabny, doskonale ubrany, podszedł podnosząc niedbale rękę do góry, co przy pewnej tolerancji można by uznać za hitlerowskie pozdrowienie.
– Jak się masz, Hans – powiedział – co tu robisz?
– Jadę do Radomia – odparł Kloss. -Mam jeszcze trochę czasu.
– I postanowiłeś zobaczyć wielką nadzieję naszej Rzeszy, cudotwórcę, człowieka, który zniszczy wroga szybciej niż dywizje Rommla?
– Von Henninga? – zapytał Kloss. – Nie wiedziałem nawet, że dzisiaj przyjeżdża.
– Nie wiedziałeś? – roześmiał się Ruppert. – A przyjeżdża, przyjeżdża i to nawet z córeczką. Podobno potworna brzydula.
Pociąg wtaczał się na peron. Długi szereg wagonów z chrzęstem stawał w hali. Tłum powoli wpływał na schody. Wreszcie, gdy zrobiło się już niemal pusto, w drzwiach jednego z wagonów stanął wysoki mężczyzna w szarym płaszczu i kapeluszu z dużym rondem. Obok niego młoda dziewczyna w okularach niosła torbę podróżną. Czekający oficerowie ruszyli ku nim natychmiast i otoczyli ich zwartą gromadą. Kloss widział dokładnie twarz von Henninga; chciał zapamiętać wszystkie szczegóły tej twarzy; przymknął oczy, żeby utrwalić w pamięci rysy i móc opisać tego człowieka z dokładnością większą, niż uczyniłby to jakikolwiek urzędnik policyjny. Więc tak wygląda profesor von Henning, nadzieja Trzeciej Rzeszy! Będzie strzeżony w Warszawie równie dobrze, jak gubernator Frank na Wawelu. Nie opuszczą go ani na chwilę pieski z SD, nie zejdzie z posterunku wartownik pilnujący jego pracowni. Doświadczenia, które zamierza przeprowadzić, odbędą się pod ochroną specjalnych batalionów SS. A jednak on, Hans Kloss, musi zdobyć plany von Henninga, musi je mieć, choćby nawet…
Zawsze zresztą było tak samo i zawsze stawiało się własne życie, gdy gra szła o wartości donioślejsze… Kloss spojrzał jeszcze na córkę von Henninga, niewysoką dziewczynę w okularach, która może jednak nie była aż tak brzydka, jak twierdził przed chwilą Ruppert. A kapitan stał właśnie znowu obok niego.
– Przyjrzałeś się, Hans? – zapytał.
– Przyjrzałem się – powiedział poważnie Kloss. – Nie miałeś racji, dziewczyna jest całkiem niezła.
– Benita von Henning? – Ruppert wybuchnął śmiechem. – Naprawdę tak myślisz, Hans? Jeśli zechcesz, poznasz ją u mojej Ilzy.
– Czemu nie, Ruppert – odparł. Właściwie osiągnął już, co zamierzał. Zobaczył Henninga i jednocześnie uzyskał potwierdzenie informacji, że Ruppert będzie przy nim. Bardzo to ważna informacja, może nawet klucz do całej sprawy. Czy Ruppert się załamie? Nigdy nie wiadomo, do czego jest zdolny człowiek w niemieckim mundurze. Ale Ruppert ma sporo do stracenia. Możliwości kariery, pieniądze ojca i wreszcie tę Ilzę, córkę generała von Brocha. Kloss widział ją parokrotnie. Wysoka, dobrze zbudowana dziewczyna, chyba jedna z tych, które uwierzyły w swoje niemieckie posłannictwo. A może to tylko złudzenie? Niełatwo ustalić, co decyduje naprawdę o ludzkich postawach i gestach. Spojrzał na zegarek. Musi jednak pojechać do Radomia, a o wyniku akcji „Ruppert" dowie się dopiero następnego dnia. Peron był już pusty. Kloss ruszył powoli ku schodom i szedł na górę, starając się patrzeć tylko przed siebie, gdy mijali go ludzie z tobołami i walizami, nędznie ubrani i zabiedzeni, a przecież nie ukrywający nienawiści, niezdolni do ukrycia nienawiści na widok tego zgrabnego oficera niemieckiego w dobrze skrojonym mundurze, który najwidoczniej czuł się w tym mieście jak u siebie w domu.