2
Wieczorem tego dnia, gdy Kloss jadł kolację z kierownikiem Abwehrstelle Radom, pewien starszy, bardzo elegancki mężczyzna wszedł do kamienicy przy Mokotowskiej, niedaleko skrzyżowania z Wilczą. Była to jedna z tych zbudowanych tuż przed wojną kamienic, porządnie utrzymanych, o szerokich, wykładanych kieleckim marmurem klatkach schodowych i dużych, jasnych mieszkaniach. Mosiężne tabliczki z nazwiskami na drzwiach znamionowały zamożność i solidność finansową mieszkańców – tylko ludzie bez kłopotów pieniężnych mogli mieszkać w takim domu, w którym czynsz przewyższał dobrą pensję urzędniczą.
Starszy pan zadzwonił dwa razy do mieszkania na drugim piętrze. Czekał chwilę, zanim na progu pojawiła się niemłoda niewiasta w wieczorowej sukni. Pochylił się nad jej dłonią, pocałunek trwał nieco zbyt długo, świadczył o poufałości, nie pozbawionej jednak szacunku. Weszli do banalnie urządzonego pokoju. Jedynym sprzętem nie pasującym do mieszczańskiego, nieco przeładowanego wnętrza, był sporych rozmiarów barek, zastawiony kieliszkami i butelkami. Dwie panie, również w wieczorowych sukniach, i mężczyzna w staroświeckim żakiecie nie zwrócili na nich uwagi. Gospodyni otworzyła drzwi szafy z lustrem, zajmującej sporą część ściany, i oto znaleźli się w obszernym salonie, jakby żywcem przeniesionym do okupacyjnej Warszawy z przedwojennego Sopotu. Panie i panowie otaczali ruletkę. Krupier był we fraku i mówił po francusku. Gospodyni wskazała starszemu panu krzesło i zniknęła bez słowa za drzwiami. Mało go jednak interesowała gra; bywał tu często, znał znakomicie tę tajną melinę i ws"zystkich jej stałych gości.
Uśmiechnął się do niebrzydkiej dziewczyny, która przychodziła tu codziennie, by zniknąć potem w towarzystwie jednego z wygrywających, skinął głową mężczyźnie w wyzywającym krawacie, który zmonopolizował niemal warszawski czarny rynek handlu „miękkimi", i przesunął swoje krzesło tak, by widzieć grę młodego człowieka w ciemnym, dobrze skrojonym garniturze. Stary pan wiedział o nim sporo; dla niego tu przyszedł. Nazywał się kapitan Ruppert, a jego namiętność do ruletki była tajemnicą chyba tylko dla zwierzchników przystojnego oficera saperów. Ruppert postawił właśnie górkę żetonów na numerze dwadzieścia trzy i potem z napięciem obserwował bieg kulki. Przeskoczyła jego numer i zastygła w pobliżu. Krupier zgarnął żetony Niemca, a Ruppert wstał i niezbyt pewnym krokiem ruszył ku drzwiom.
Starszy pan wstał również. Spotkali się przy barze. Starszy pan bez pośpiechu napełnił swój kieliszek i podszedł do Rupperta.
– Dobry wieczór, kapitanie – powiedział.
Ruppert nie ukrywał niechęci:
– Skąd pan mnie zna? Kim pan jest? – Zachowywał tu przecież incognito, nigdy nie bywał w tym lokalu w wojskowym mundurze.
– Nazywam się Szmidt. – Starszy pan podniósł kieliszek do ust. – Ale to nazwisko nic panu nie powie, chociaż nasza znajomość datuje się od bardzo dawna.
– Pierwszy raz pana widzę – oświadczył chłodno Ruppert.
– To niezupełnie ścisłe. – Szmidt znowu napełnił kieliszki. – Przegrał pan?
– Co to pana obchodzi? W tym lokalu o nic nie należy pytać.
– Przepraszam. – Na twarzy Szmidta pojawił się uśmiech. Był to uśmiech przyjazny i pobłażający. – Mam nadzieję, że przegrał pan mniej niż w roku trzydziestym siódmym – powiedział to z naciskiem, a jednocześnie tak cicho, że Niemiec bezwiednie pochylił się ku niemu.
– Co to znaczy?
– Nic… chyba tylko to, że historia się powtarza. Ruppert odstawił kieliszek, chciał odejść, ale Szmidt zatrzymał go rozkującym gestem.
– Nie, panie Ruppert, teraz pan nie odejdzie. Teraz poświęcimy nieco czasu wspomnieniom. – Rozejrzał się i upewnił, że nikt nie zwraca na nich uwagi. – W trzydziestym siódmym roku oddał pan cenne usługi polskiemu wywiadowi…
Twarz Rupperta stwardniała. Milczał. Ścisnął w ręku kieliszek, potem sięgnął do kieszeni. Starszy pan, który przedstawił się jako Szmidt, nie odczuł niepokoju, choć musiał zdawać sobie sprawę, że nadszedł moment decydujący, że jeśli Niemiec wyjmie broń i strzeli… Od wielu lat parał się tą robotą i polubił uczucie lekkiej ekscytacji, jakie zwykle w takich momentach przeżywał… Mówił dalej głosem równym i spokojnym, jakby nie dostrzegł gestu Rupperta:
– Otrzymał pan wówczas dwanaście tysięcy marek za fotokopie planu A. To była spora suma, większa niż przegrana u barona von Mokkę…
Ruppert wyjął rękę z kieszeni, zapalił papierosa. Starszy pan z trudem ukrywał uśmiech. Wiedział już, że wygrał.
– Czego pan ode mnie chce? – zapytał Ruppert.
– Powoli, powoli – teraz Szmidt miał czas. Niemiec był w sieci, już się nie wymknie. -Jak się czuje Inga?
Inga… Tak nazywała się siostra Rupperta, która pracowała wówczas w sztabie Wehrmachtu. Dodatkowa karta, może już nawet zbyteczna, ale starszy pan grywał zwykle wszystkimi kartami.
– Jest żoną mojego przyjaciela – szepnął Ruppert.
– Widzi pan, pamiętam wszystko. I to, że wtedy właśnie Inga jako maszynistka w ministerstwie…
– Dosyć! – przerwał Ruppert. – Proszę mówić, czego pan żąda?
– Drobnostki – uśmiechnął się Szmidt. – Bardzo nietrudnej. Potem o wszystkim zapomnimy.
– A jeśli pójdę do gestapo?
– Zawsze otwarta droga. Proszę tylko pamiętać, że ja mam pana pokwitowania i żadnych powodów do milczenia.
– Kim pan jest?
– Nieważne – odpowiedział starszy pan. I teraz szeptem, bardzo powoli, zaczął wyjaśniać zadanie, które wykonać ma Niemiec. – Interesują nas doświadczenia von Henninga, do którego pana przydzielono.
– Ja tego nie zrobię! – Ruppert niemal krzyczał.
– Ciszej! Zrobi pan. Na pojutrze muszę mieć plan poligonu. A potem jeszcze jedna drobnostka… – Starszy pan dobrze znał swoją robotę. Jego polecenia były szczegółowe i precyzyjne. Wyznaczył punkt kontaktowy, wcisnął do kieszeni Rupperta miniaturowy aparat fotograficzny.
Uśmiechnął się, gdy Niemiec opuścił szulernię. Był zupełnie spokojny.
Ruppert, zataczając się, wyszedł z kamienicy na Wilczej. Minęła już godzina policyjna, ulice były puste i ciemne. Wlókł się Wilczą w kierunku Alej Ujazdowskich. To obce, wrogie miasto wydało mu się teraz straszne i groźne; dławił go lęk, że patrzą na niego z ciemnych okien kamienic, że jest śledzony i czujnie obserwowany, że każda jego myśl stała się przedmiotem precyzyjnego badania. Odczuł niemal ulgę, gdy głośnym: Halt! zatrzymał go patrol żandarmerii. Pokazał swoje dokumenty i patrzył przez chwilę na wyprostowanego wachmistrza. To jednak niemieckie miasto – pomyślał. Ale już po chwili, gdy zanurzył się znów w Aleje Ujazdowskie, przestał w to wierzyć. A przecież w willi przy alei Róż czekała na niego Ilza. Za chwilę Ilza zapyta: „Znowu piłeś, Willy?"