Chciałby odpowiedzieć, że pił i że będzie pił, bo jest szmatą, bo powinien wpakować sobie kulę w łeb, bo stracił szacunek dla siebie i niegodny jest ani Ilzy, ani munduru niemieckiego oficera…
3
Kloss z niepokojem myślał o misji Adama. Ten starszy pan, z którym współpracował od paru miesięcy, budził ciągle jego niepokój; nie nieufność, ale właśnie niepokój. Adam traktował swoją robotę jak szczególnego rodzaju grę, która go czasem bawiła i podniecała, i którą wykonywał z zawodową precyzją. Kloss nigdy nie uważał się za zawodowca, czuł się raczej amatorem i jeśli nawet pasjonowało go ryzyko tej gry, chętniej poszedłby na front, a Adam był starym pracownikiem dwójki, po prostu znakomitym specjalistą, człowiekiem na swoim miejscu.
Rankiem, natychmiast po powrocie z Radomia, Kloss pojechał na Mokotów. Mały antykwariat, mieszczący się niedaleko ulicy Puławskiej, nie powinien był budzić niczyich podejrzeń. Można tu było niekiedy kupić dobry stary zegar, czasami interesującą wazę albo bibliofilską rzadkość z prywatnych bibliotek. Sklepik miał zresztą powodzenie niewielkie i gdy Kloss wszedł do środka, panowała tu pustka. Marcin ukazał się natychmiast za ladą, zamknął drzwi na klucz i zaprosił go do wnętrza. Usiedli w małym pokoiku, pełnym starzyzny, kurzu i pajęczyn, na otomance, z której wyłaziły sprężyny.
– Adam złowił Rupperta – powiedział Marcin. Jego zdaniem robota wykonana była dobrze. Ruppert nie pójdzie na gestapo, to szmata, tchórzliwa szmata, którą opłaca się wykorzystać raz, właśnie w takiej sytuacji. Marcin był pełen optymizmu, ale Kloss nie przestał odczuwać niepokoju.
– Centrala nas ponagla – ciągnął Marcin – mają informacje, że Henning właśnie w Police zamierza wypróbować nową broń rakietową. Rozumiesz, co to znaczy? Dlatego przygotowują poligon.
– Za łatwo to poszło – stwierdził Kloss. – Boję się łatwych zwycięstw. Nie wiadomo, czy Ruppert będzie miał w ogóle dostęp do dokumentacji. I wcale nie jestem pewien, czy nie pójdzie do gestapo.
– Nie wierzysz Adamowi? – zapytał Marcin.
– Wierzę – odpowiedział Kloss – nie o to chodzi. Zadanie jest bardzo trudne… – Machnął ręką. Co miał jeszcze do powiedzenia? – Ustaliłeś zasady kontaktu?
Marcin oświadczył, że tak. Kontakt z Ruppertem podejmie Anna. Adama lepiej już nie wysyłać. Adam na wszelki wypadek powinien opuścić na pewien czas Warszawę. A Anna…
Gdy wymówił to imię, Kloss zerwał się z kanapy. Znali się z Marcinem od wielu miesięcy, od chwili, gdy Klossa przydzielono do warszawskiego oddziału Abwehry,a jednak Marcin nie wszystko wiedział. Nie wiedział, że Kloss zna Annę, że spotykają się od paru tygodni niemal
co dzień, wbrew wszelkim zasadom konspiracji, wbrew najsurowszym poleceniom, by Kloss utrzymywał kontakt tylko z jednym człowiekiem z grupy, z którą współpracuje. Nie umiał ukryć wzburzenia. Marcin obserwował go uważnie, Marcin był czujny i spostrzegawczy,
niełatwo dawał się podejść.
– Znasz Annę – powiedział.
– Znam – potwierdził Kloss.
– Nie powinieneś tego robić. Czy me rozumiesz – mówił niemal szeptem – że w twoim życiu nie ma na to miejsca?
Kloss wiedział o tym równie dobrze jak on, a jednak nie chciał rezygnować z Anny i nie chciał o Annie rozmawiać nawet z Marcinem, chociaż właściwie zaprzyjaźnili się i rozumieli nieźle.
– Dlaczego właśnie Anna? – zapytał. Antykwariusz wzruszył ramionami. Kogo miał niby posłać? Anna świetnie nadawała się do tej roboty.
– Kiedy ma być u ciebie?
– Dzisiaj wieczorem – powiedział Marcin. – Dzisiaj wieczorem przekażę jej to zadanie.
Przedpołudnie miał Kloss wypełnione. Zdał meldunek swemu szefowi, pułkownikowi Recke, z podróży do Radomia, a potem zadzwonił do Rupperta. Odniósł wrażenie, że kapitan się ucieszył.
– Dobrze, że telefonujesz – powiedział. – Chciałem cię zaprosić na dzisiejszy wieczór. Ilza urządza małe spo-tkanko z okazji przyjazdu Henningów, których zna jeszcze z Berlina. Chętnie cię zobaczymy.
Powiedział oczywiście, że przyjdzie. Nie wierzył Rup-pertowi, obawiał się ciągle, że jest zdolny do podwójnej gry, a niepokój o Annę pogłębiał w nim jeszcze lęk. Ale zadanie musiało być wykonane i nie miał prawa żądać od Marcina, by zwolnił Annę z tych funkcji. Ona zresztą nigdy by się na to nie zgodziła.
Wieczorem czekał na Puławskiej. Widział Annę wchodzącą do sklepu antykwariusza, potem niecierpliwił się, gdy zbyt długo nie wychodziła. Wreszcie zobaczył ją na przystanku. Dostrzegła go także i uśmiechnęła się, a Kloss pomyślał, że kiedyś nadejdą przecież takie czasy, gdy będzie można spokojnie podejść do swojej dziewczyny, wziąć ją pod rękę i zaprowadzić do domu. Siedzieli w tym samym tramwaju – on w przedziale dla Niemców, ona -w zbitym tłumie wewnątrz wagonu. Udawał, że czyta gazetę, ale w rzeczywistości nieustannie na nią patrzył, nieustannie ją widział wciśniętą w kąt między ławkę a okno, obok jejmości z wielkim tobołem i starszego pana próbującego bezskutecznie opuścić szybę. Tramwaj dudnił po moście Pomatowskiego, potem skręcił w Zieleniecką, ostro zahamował na przystanku przy Grochowskiej. Ulice Pragi wydawały się ciemniejsze niż śródmieścia. Wwozie zrobiło się jur swobodniej. Anna usiadła na ławce, mógł teraz widzieć jej twarz, ale spoglądali na siebie ukradkiem, niby przypadkowo, bo przecież na przedział niemiecki ona mogła patrzeć tylko z pogardą. Nagle tramwaj zahamował gwałtownie. Kloss zobaczył przed sobą pustą ulicę, ciężarówkę z czarną budą i kordon SS-manów – widok znany, codzienny, ale zawsze budzący w nim nienawiść, bezsilną złość, gdy mijał czarne budy, do których żołdacy niemieccy wpychali ludzi, bijąc ich kolbami. W drzwiach wagonu ukazał się SS-man wrzeszcząc: Raus! Ludzie wychodzili powoli, zrezygnowani i przerażeni, bo tramwaj był pułapką, bez szans i bez ratunku. Kloss podjął decyzję natychmiast. Gdy wóz był już niemal pusty, podszedł do Anny, wziął ją pod rękę, odebrał jej teczkę i razem opuścili tramwaj.
SS-man popatrzył podejrzliwie i zasalutował, jakaś babina splunęła na ziemię. Długo słyszeli jeszcze krzyk SS-manów i kobiecy płacz.
– Jak mogłeś to zrobić? -powiedziała dziewczyna.
– Gdybym tego nie zrobił – rzekł Kloss – byłabyś już na Pawiaku.
– Tyle razy mi tłumaczyłeś, że nie wolno nam nigdzie, pod żadnym pozorem, pokazywać się razem.
– Tak, nie wolno pod żadnym pozorem. – Wiadomo, co powiedziałby Marcin, gdyby zobaczył ich razem. Ale jednak byli razem, szli pustą ulicą Pragi, on wziął ją pod rękę i nie myślał nawet o tym, że mogą być obserwowani, śledzeni i że jutro raport o Klossie i o Annie może się znaleźć na biurku pułkownika Recke lub sturmbannFuehrera Lothara. Anna stanęła przed bramą starej kamienicy.
– To tu. Koleżanka dała mi pokój na dwa dni. Wyjechała do Krakowa. Wstąpisz?
Nie mógł. Musiał być tego wieczoru na przyjęciu u Ilzy, narzeczonej Rupperta, i poznać Benitę von Hen-ning, ponieważ istniała szansa, że córce „nadziei" Trzeciej Rzeszy spodoba się przystojny oficer Abwehry. A to mogło się kiedyś przydać.
4
Willa Ilzy i Rupperta przy alei Róż urządzona była ładnie i ze smakiem. Oficerowie z garnizonu warszawskiego zazdrościli Ruppertowi tej dziewczyny; córka generała, więc pieniądze i znajomości, a jeszcze umiała się podobać, zarówno starszym panom ze sztabu, jak i gestapowcom z alei Szucha.
Właśnie tańczyła teraz ze sturmbannFuehrerem Lotharem, mężczyzną o suchej kwadratowej twarzy, o którym mówiono, że wyzbyty jest wszelkich namiętności, że nie pociągają go ani kobiety, ani alkohol. Tańczyło zresztą niewiele par, większość towarzystwa wolała miejsca przy barze. Wśród mężczyzn w galowych mundurach wyróżniał się profesor von Henning. W swoim ciemnym garniturze wyglądał jak ktoś z innego świata. Jego córka, Benita, w skromnej sukience stała obok ojca, uważnie obserwując towarzystwo.