Выбрать главу

– Ciesz się, bracie – powiedział – coś się rusza. Być może wreszcie tam na górze – mimowolnie pobiegł wzrokiem ku portretowi zawieszonemu nad biurkiem – zrozumieli, że to nie żarty. Masz dla mnie coś ciekawego?

– Zaraz, zaraz – rzekł Jakubowski, który jeszcze nie ochłonął ze zdziwienia. – Zanim złożę ci raport, powiedz mi, w jaki sposób go ściągnąłeś? Przecież rano, kiedy wyjeżdżałem, siedział jeszcze u mnie w piwnicy.

– Kto? Kogo? – nie zrozumiał Rumiancew.

– Nie udawaj. Ten Polak, Stanisław Moczulski. Właśnie chciałem cię prosić o zgodę na zatrudnienie go u mnie w charakterze tłumacza. Chłopak zna perfekt niemiecki, oczywiście polski i dogada się po rosyjsku.

– Kto? – Rumiancew naprawdę nic nie rozumiał.

Więc Jakubowski musiał mu wyjaśnić po kolei, jak dwa tygodnie temu żołnierze ze straży granicznej złapali na bagnach cywila z karabinem, który przedzierał się w stronę ich stanowisk. Ten karabin zdecydował, że przysłano uciekiniera do Jakubowskiego. Chłopak zeznał, że uciekł z obozu dla cudzoziemskich robotników pod Królewcem, że zabił niemieckiego wartownika, zabrał mu karabin i pragnie zawiadomić władze radzieckie o koncentracji Niemców w pobliżu granicy, a także pragnie zgłosić gotowość walki ze wspólnym wrogiem, gdy zajdzie tego potrzeba. Sprawdził już większość danych – wszystko się zgadzało, ale nie miał czasu z chłopakiem rano pogadać i zdziwił się bardzo, kiedy zobaczył go wychodzącego przed chwilą z gabinetu Rumiancewa.

– Pomyliłeś się – powiedział spokojnie Rumiancew. -To nie żaden Polak, to Niemiec z Litwy, nazywa się Hans Kloss.

Teraz Jakubowski musiał mieć minę co najmniej niemądrą, bo Rumiancew roześmiał się, klepnął go po ramieniu.

– Ile wypiłeś rano? „Stakan" czy dwa?

– Człowieku – powiedział – widziałem go z odległości dwóch metrów, w pełnym oświetleniu, a tamtego przesłuchiwałem chyba z dziesięć razy. Tu nie może być pomyłki. Oglądałeś w życiu dwóch jednakowych facetów? Chyba, że są bliźniakami.

– Jednojajowymi – uściślił Rumiancew. – Ale mogę ci przysiąc, że ten facet nazywa się Hans Kloss. Mamy pewne podejrzenia, nawet poszlaki, że pracował dla Abwe-hry. Potwierdzałoby to przypuszczenie, że Niemcy zwrócili się do nas o wymianę tego faceta na dziewczynę, która w Siedlcach pracowała dla nas. Pewnie przyjdzie nam to zrobić, bo nie mamy przeciwko niemu niczego konkretnego. A małomówny jest, jak rzadko.

– Wymianę, powiadasz? -W głosie Jakubowskiego zrodziła się myśl na pozór absurdalna.

– Taki podobny? – powiedział Rumiancew. – To ciekawe, to bardzo ciekawe.

Czyżby i on myślał o tym samym? – zastanowił się Jakubowski. Dalsze słowa Rumiancewa jakby to potwierdzały.

– Zna perfekt niemiecki? – powiedział powoli. – Studiował przez dwa lata na Politechnice Gdańskiej, urodzony i wychowany na Pomorzu, zna niemiecki tak samo jak polski.

– Zna perfekt niemiecki? – powiedział powoli. – Studiował przez dwa lata na Politechnice Gdańskiej, urodzony i wychowany na Pomorzu, zna niemiecki tak samo jak polski.

– I chciałby walczyć z Niemcami – roześmiał się Rumiancew. – Może dalibyśmy mu tę szansę? Zadzwoń do garnizonu, niech mi go zaraz tu przyślą, tego twojego patriotę, jak mu tam?

– Stanisław Moczulski. Gdybyś ich postawił obok siebie, może wtedy zobaczyłbyś różnicę. – Wstał, służbiście zwarł obcasy. – Pozwólcie się odmeldować… Od dawna już żadne polecenie Rumiancewa nie sprawiło mu takiej przyjemności.

3

Smuga ostrego światła kieszonkowej latarki zatrzymała się na chwilę na kocu, pod którym rysowała się sylwetka mężczyzny z podkulonymi nogami.

Śpi jak dziecko – pomyślał Jakubowski i skierował światło wprost na twarz tamtego. Zerwał się w jednej chwili, zasłonił oczy przed kłującym snopem światła. Stojący obok Jakubowskiego mężczyzna jakby tylko na to czekał.

– Name? – wrzasnął.

– Hans Kloss.

– Geboren? – znów ten wrzask.

– 5 października 1919 roku w Kłajpedzie. Ojciec -właściciel ziemski, Herman, matka – Emilia von Wersecker.

Jakubowski podszedł do kontaktu, w pokoju zrobiło się jasno.

– Starczy – powiedział do mężczyzny. -Jak się masz, Staszku. – Mam nadzieję, że nie gniewasz się za tę nagłą wizytę?

– Skądże! – przeciągnął się. – Przyzwyczaiłem się. Nie rozpieszczają mnie tutaj.

– Musisz zapomnieć, że kiedykolwiek byłeś Stanisławem Moczulskim. – To powiedział dotychczas milczący mężczyzna, który wszedł z Jakubowskim. Z zawodu był psychologiem, a od trzech miesięcy, to znaczy od chwili wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, dowódcą, a właściwie zastępcą dowódcy do spraw szkolenia tej przedziwnej uczelni usytuowanej w pobliżu Krywania. Uczelnia była właściwie małym miasteczkiem i ktoś, kto znalazłby się tu, na przykład zrzucony ze spadochronem, mógłby pomyśleć, że jest w sercu Niemiec. Na białych, krytych czerwoną dachówką domach widniały niemieckie nazwy ulic (nie brakowało, oczywiście, Hermann Goe-ringstrasse i Adolf Hitlerplatz), niemieckie szyldy; w kiosku koło piwiarni można było kupić codziennie świeże niemieckie gazety, spóźnione zaledwie o trzy -cztery dni, które sprowadzano specjalnie via Sztokholm. W piwiarni podawały ładne dziewczyny w bawarskich strojach ludowych, a na cynowych blatach długich stołów pieniło się w fajansowych kuflach prawdziwe monachijskie piwo. Wszyscy, którzy tu mieszkali, którzy przez kilka godzin dziennie wysłuchiwali wykładów, prowadzonych oczywiście po niemiecku, studiowali niemieckie regulaminy wojskowe, przepisy celne i ordynację pocztową, nigdy nie wiadomo, co się komu może przydać – których budzono w nocy i żądano od nich wyjaśnień, świecąc w oczy latarką, których uczono skradać się bezszelestnie i zabijać uderzeniem pięści – wszyscy ci ludzie nienawidzili wroga, który chciałby rzucić na kolana ich ojczyznę, i szkoleni byli w tym celu, aby szkodzić mu najdotkliwiej na tyłach frontu. Oczywiście nie wszyscy na stałe przybiorą postać Niemca, nie każdemu dane jest, by mógł wcielić się, jak Staszek, w postać innego człowieka.

– Jak on się czuje? – zapytał Staszek.

– Gada. I pewnie zachodzi w głowę, czego od niego chcemy. Pokaż szyję, zabliźniło się już?

Staszek pochylił głowę, tamten obejrzał prawie niewidoczną bliznę poniżej prawego ucha, dotknął jej nawet palcem. Z tą blizną była cała historia. Trzech najlepszych moskiewskich chirurgów pracowało nad tym, aby stworzyć na szyi Staszka ślad, jaki ma Hans Kloss po nieszczęśliwym upadku z konia w dzieciństwie.

– W porządku – skonstatował Jakubowski. – Na oko nie różni się nic od tamtej. Jak z twoim strzelaniem?

– Chcecie zobaczyć? – wyręczył go w odpowiedzi zastępca komendanta szkoły.

– Teraz, w nocy? – zdziwił się Jakubowski.

– Mamy strzelnicę przygotowaną do ćwiczeń nocnych.

Wyszli na dziedziniec; za strumykiem, nad którym rozpięto romantyczny mostek westchnień, była strzelnica, otoczona dwoma wysokimi wałami ziemi. Dniało właśnie.

– Zapalić ci światło, Kloss? – zapytał zastępca komendanta.

– Spróbuję tak – odparł Staszek. Bardzo chciał, żeby próba wypadła pomyślnie. Nie spodziewał się, że strzelanie z pistoletu będzie mu sprawiało tyle trudności. Co prawda ostatnio instruktor strzelectwa, w cywilu aktor cyrkowy, popisujący się na arenie właśnie celnością strzałów, był z niego zadowolony. Nie chodziło, oczywiście, o zwykłe strzały do tarczy, ustawionej nieruchomo na wprost strzelającego. Ten fragment strzelnicy miał kształt półkola, wokół którego, w odstępach kilkudziesięciocen-tymetrowych, ustawiono tarcze. Pod każdą było czerwone światełko, które zapalało się na moment i gasło. Zapalały się kolejno, ale bynajmniej nie według porządku, czasem pierwsza z lewej, niekiedy ta, niemal na skraju widzenia prawego oka, czasem któraś z kilkunastu środkowych. Sztuka polegała na trafieniu w tarczę, na której zapaliło się światełko, a światełek w ciągu minuty błyskało dziewięć, tyle, ile nabój ów w pistolecie. Zastępca komendanta wszedł do budki, gdzie znajdowała się tablica do sterowania światłami. Błysnęło światło z prawej, strzelił i niemal instynktownie odwrócił się na pięcie strzelając w świecący punkcik z lewej, potem, prawie nie celując, w trzy kolejne, bliżej środka. I znów dwa z lewej. Kiedy myślał, że to koniec, błysnęło środkowe i w tym samym momencie nacisnął spust. Podeszli do tarcz. Tylko trzy dziesiątki, kilka na granicy siódemki i ósemki, i jedna, wstyd się przyznać, piątka.