– Pierwszy panu pogratuluję – powiedział bez uśmie chu Kloss – kiedy będzie pan miał radiostację w ręku.
Geibel nie dostrzegł w tych słowach ironii, a może nie chciał jej dostrzec.
– To mi się podoba! Musimy się pozbyć partykularyzmu, moi panowie. Likwidacja band, szczególnie tych najniebezpieczniejszych, spełniających obok funkcji dywersyjnych także zadania ściśle wywiadowcze, jest wspólnym zadaniem armii i służby bezpieczeństwa.
Geibel usiadł, zapraszając do dyskusji. To już Klossa nie interesuje, dokładny protokół narady otrzyma i tak jutro rano. Przeprosił Geibla, tłumacząc się obowiązkami, jakie go dziś jeszcze czekają, i wyszedł na korytarz. Stanął przy otwartym oknie, z rozkoszą wdychał czyste powietrze.
– Rzeczywiście pioruńsko duszno – powiedział ktoś za nim. Nawet nie znając jego głosu, Kloss wiedziałby, że to Brunner. Tylko on potrafi tak cicho podejść z tyłu; lubi nawet tę zabawę i cieszy się z zaskoczenia wywołanego niespodziewanym odezwaniem się. Kloss nigdy nie żałuje mu tej satysfakcji.
– Skradasz się jak Winnetou.
– Spotkamy się wieczorem, Hans? Robimy małego pokerka?
– Jak zwykle u pani Kobas?
– Idziemy całą bandą, będzie dużo picia.
– Szkoda – powiedział Kloss. W głosie jego zabrzmiał prawdziwy żal. Naprawdę chciałby pójść do pani Kobas, coraz bardziej interesuje go ta kobieta, chętnie by się jej przyjrzał. Trzeba będzie to zrobić – zanotował w pamięci.
– Chyba nie masz randki? – zapytał Brunner.
– Przecież wiesz – Kloss bezradnie rozłożył ręce – że szef władował mnie do tej fabryki.
– Słyszałem coś. Próby nowego czołgu…
– No, Brunner – pogroził mu żartobliwie palcem – tylko nie próbuj wyciągać ze mnie tajemnic wojskowych.
– Niechcący, Kloss, przysięgam, że niechcący – roześmiał się głośno Brunner. Może nawet zbyt głośno – myślał Kloss, schodząc powoli szerokimi schodami gmachu gestapo.
3
Mimo niepokojących wiadomości wyniesionych z narady u Geibla, Kloss był w świetnym humorze. Dobrze, że wie o niebezpieczeństwie, chłopców trzeba ostrzec. Trapi go trochę sprawa informatora w pobliżu radiostacji – chciałby o tym zapomnieć, więc powraca myślą do innych, milszych zdarzeń.
Ten tydzień będzie mógł zaliczyć do udanych. Inżynier Meier postąpił lekkomyślnie, zostawiając go na pięć minut samego w gabinecie, gdzie na biurku poniewierały się szkice prototypu. Chociaż skąd mógł wiedzieć, że przydzielony do ochrony prób oficer Abwehry wykorzysta te pięć minut w sposób, którego nie przewidują regulaminy. Mała, niezwykle precyzyjna kamera, ukryta w klamrze pasa z napisem „Gott mit uns", zdążyła zarejestrować wszystko, co trzeba. Ładny kąsek! Specjaliści otrzymają materiał za parę dni i chyba wykorzystają należycie. Nie co dzień dostają taką gratkę! Kloss wie, że miał piekielne szczęście i dlatego może mniej dotkliwie niż zwykle odczuwał dziś ciężkie spojrzenia przechodniów, usuwających mu się trwożliwie z drogi. Niedbale odsalutował milczącemu patrolowi żandarmerii, a potem z uśmiechem granatowemu policjantowi. Z uśmiechem, bo ten policjant przypomina mu scenę z przedwczoraj. Zgłupiała, czerwona gęba tamtego policjanta drżała, kiedy wrzeszczał na niego, nie przebierając w słowach. W jednej chwili granatowy stracił całą pewność siebie, mamrotał, że bardzo przeprasza pana oficera niemieckiego, że gonił właśnie handlarkę, która…
– To nie powód, aby potrącać niemieckich oficerów -wrzeszczał wtedy, patrząc prosto w oczy tego silnego chłopa, który wyglądał, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Potem, już spokojnie, zażądał numeru gorliwego policjanta, powoli, nie spiesząc się, spisał go z owalnej blaszki, którą mu granatowy podsunął usłużnie pod nos. Słuchał jego skomleń, wyrażających prośbę o wybaczenie, i odczuwał satysfakcję, gdy nieliczni przechodnie uśmieszkiem zadowolenia kwitowali wpadkę gorliwca. Puścił go dopiero wtedy, gdy spostrzegł, że babina z bułkami zginęła już z pola widzenia.
Zatrzymał się przed sklepem zegarmistrza, sprawdził, czy jego omega chodzi precyzyjnie i fakt, że mógł tego dokonać patrząc na wystawiony zegar z dwoma wahadłami, upewnił go, że za chwilę będzie mógł skręcić w bramę domu numer 32, wejść na pierwsze piętro i zadzwonić do drzwi, na których emaliowana tabliczka informowała, że dentysta Jan Sokolnicki przyjmuje każdego dnia od godziny dziesiątej do siedemnastej. Gdyby w oknie zegarmistrza zamiast brzydkiego, elektrycznego zegara wystawiony był pajac z cyferblatem na brzuchu, Kloss także by sprawdził czas na swoim zegarku, ale bramę oznaczoną numerem 32 minąłby obojętnie, ponieważ budzący uciechę dzieci pajac w oknie zegarmistrza oznaczałby dla niego stan najwyższego zagrożenia. Mogłoby to znaczyć, że coś się stało Filipowi, albo że zagrożona jest któraś z nitek skomplikowanej drogi łączności wiodącej od Hansa Klossa, zaufanego oficera miejscowej Abwehry, do radiostacji, która urywanymi sygnałami pi-pi przekazuje gdzieś daleko informacje przez Klossa zebrane, bądź sprawdzone, które to informacje przybliżają dzień końca Rzeszy, nazywanej przez ich twórców tysiącletnią.
Dlaczego właściwie – myślał – miałoby się coś stać? Upływają już trzy lata jego działalności, już trzy lata jest oficerem wywiadu, a każdy tydzień przynosi nowe doświadczenia, daje nową porcję wiedzy, pozwalającej uniknąć czających się wokół pułapek. Nie wolno mu się pomylić, błąd może oznaczać tylko jedno – koniec. Nie tylko koniec fizyczny – gdy się jest dwudziestoczteroletnim mężczyzną, rzadko bierze się to pod uwagę – ale także koniec roboty, której efekty na pozór drobne i mało znaczące (nie co dzień trafia się Meier i jego plany!) skracają dni wojny. Filip jest dobrym współpracownikiem, jego konspiracyjne doświadczenie pomogło im w zbudowaniu wielkiej siatki, której rozsupłanie jest niemal niemożliwe. Oczywiście pozostaje przypadek, a Kloss zbyt długo pracuje w wywiadzie, by móc sobie pozwolić na lekceważenie przypadków.
Odgonił niedobre myśli, nacisnął dzwonek pod emaliowaną tabliczką dentysty. Otworzył mu któryś z pacjentów siedzących w poczekalni i odsunął się natychmiast na widok munduru.
– Dunkę – rzekł Kloss.
Siadł na wolnym krześle, mężczyzna z obwiązaną ręcznikiem szczęką odsunął się, choć i bez tego miejsca było dosyć. W poczekalni było dziesięć osób.
Filip musi być niezłym dentystą – gdzie on się tego nauczył? – pomyślał – przecież połowę przedwojennego życia spędził w więzieniu. No, może nie połowę, ale dobre parę lat przesiedział na pewno.
Ludzie milczeli. Przywykł do tego, wie, że to jego mundur zakneblował im usta. Jakże chętnie zrzuciłby go teraz, pogadał z tymi ludźmi, posłuchał dowcipów
o wielkim wodzu, dowiedział się o sukcesach Anglików i Rosjan, klęskach Japończyków na Dalekim Wschodzie i o głupocie Mussoliniego. To nic, że wieści byłyby na pewno przesadzone i zbyt optymistyczne, nie o prawdę tu chodzi, przynajmniej nie o ten rodzaj prawdy. W ukradkowych spojrzeniach i milczeniu wyczuwał niewidoczny mur między sobą a tymi ludźmi, szarymi i zabiedzonymi, i choć wiedział, że tak musi być, że do końca wojny skazany jest na ten mundur i poczucie osamotnienia, nie było mu wesoło.
– Kto następny? – zapytał mężczyzna w białym kitlu i dopiero teraz dostrzegł niemieckiego oficera.
– Bitte, bitte Herr Offizier- powiedział i wpuszczając do gabinetu oberleutnanta Klossa, bezradnie rozłożył ręce, jakby chciał oczekującym pacjentom powiedzieć: „Sami wiecie, ze me mogę inaczej".
– Sam bym mu chętnie w ząbkach poborowa! – powiedział mężczyzna z owiązaną twarzą, gdy za dentystą zamknęły się drzwi. Na obliczach pozostałych pacjentów ukazało się coś w rodzaju uśmiechu.