4
Oczywiście zapowiedziany poker był tylko pretekstem. Po opróżnieniu kilku butelek żaden z zebranych w pretensjonalnym saloniku pani Irminy Kobas oficerów niemieckich nie miał ochoty na karty. Pani Kobas nie ukrywała zresztą, że te parę butelek to zaledwie wstęp, że prawdziwy ochlaj zacznie się dopiero teraz. Krążyła wśród młodych oficerów promiennie uśmiechnięta. Jej wizytowa suknia miała cokolwiek zbyt duży dekolt, jednakże nie tak duży, żeby ktoś mógł pomyśleć, że pani Kobas przekroczyła granicę, jaką wytycza kanon drobnomieszczańskiej przyzwoitości. „Jestem nieco frywolną, ale nader przyzwoitą kobietą" – taka była wymowa tego dekoltu.
Geibel przyglądał się jej przez chwilę. W jakiś sposób lubił tę kobietę, z którą łączyły go interesy. Interesy oczywiście nie nazbyt legalne, nie takie jednak, by mogły skompromitować szefa miejscowego gestapo, żadna bowiem instrukcja tajnej policji politycznej nie może zabraniać penetracji choćby niektórych polskich środowisk, a że czasem trzeba dla dobra wzajemnych stosunków uczynić jakąś przysługę… Mój Boże! Geibel był doświadczonym oficerem policji i nie dałby się łatwo złapać na czymś kompromitującym. A jeśli dzięki pośrednictwu pani Kobas ten i ów opuścił zimne piwnice budynku szkoły rolniczej, gdzie od trzech lat mieści się tutejsze gestapo, to na pewno nie był to szczególnie groźny wróg Rzeszy, chociaż dla podbicia ceny trzeba było niekiedy to i owo zasugerować.
Geibel uśmiechnął się patrząc na zaróżowioną, rozgrzaną odrobiną koniaku Irmmę Kobas, która właśnie nastawiała patefon z sentymentalnym tangiem, zagadując to tego, to owego młodego oficera, pokrzykując na grubą służącą, która wtoczyła się dźwigając wazę parujących flaków. Patrząc na ściany, obwieszone fałatami i kos-sakami, myślał, że ta umundurowana i hałaśliwa szcze-niakeria jakoś paradoksalnie przystaje do tego wnętrza, w którym rzeczy ładne mieszają się z bezsensownie ma-łomieszczańską brzydotą – delikatny profil dziewczęcy któregoś z dziewiętnastowiecznych mistrzów (Geibel był zbyt rozleniwiony koniakiem, by wstać i przeczytać podpis malarza), a obok tego tandetna pamiątka z Zakopanego czy Krynicy: smętny góral z uniesioną ciupagą.
– Pusty kieliszek! – zawołała pani Kobas. – Muszę to zaraz naprawić! – Pobiegła do kredensu po butelkę, a Geibel pomyślał, że chociaż pani Irmina swoje trzydzieste urodziny obchodziła jeszcze przed wojną, to jednak wciąż jest wcale… wcale…
– Czy nie moglibyśmy znaleźć bardziej ustronnego miejsca? – zapytał, spoglądając z niesmakiem na młodych oberleutnantów, którzy zaczęli już śpiewać pieśń o Wołdze, a to dla doświadczonego Geibla jest sygnałem, że wkrótce legną pod stołem, a co trzeźwiejsi ruszą na miasto w nadziei spotkania damskiego towarzystwa. Pani Irmina uśmiechnęła się przyzwalająco, więc wstał, wziął ją pod rękę, wyprowadził z pokoju, jakby to mieszkanie nie miało dla niego żadnych tajemnic. W małym pokoiku, gdzie wreszcie usiedli, dostrzegł stojący na komód-ce rokokowy zegar, przyjrzał mu się, pociągnął za zwisający sznureczek i wysłuchał melodyjnego kurantu.
– Podziwiam pani gust, Irmino. To musiało kosztować ładnych parę groszy.
– Pamiątka rodzinna – odpowiedziała z uśmiechem.
– W takim razie pani rodzina miała dobry smak. Gdyby dysponowała pani kiedyś czymś takim… – rzekł i wiedział już, że pani Irmina Kobas zrobi wszystko, aby taka pamiątka trafiła do jego rąk, ponieważ przyjaźń z szefem gestapo pozwala jej gromadzić znacznie więcej takich „rodzinnych pamiątek", niż mogłoby się pomieścić w tym zaledwie pięciopokojowym mieszczańskim mieszkaniu.
– A wracając do naszych interesów… – zaczął.
– Ile? – zapytała pani Irmina mrużąc oczy.
– Sprawdziłem. To bogaci ludzie.
– Wojna zrujnowała nawet bogatych, więc?
– Zna pani cenę takich przysług – powiedział Geibel.
– Zresztą stanowisko społeczne męża tej pani… powiedzmy dziesięć tysięcy złotych i dwieście dolarów, lubię okrągłe liczby.
– Większość mężów, o ile dobrze znam mężczyzn -uśmiechnęła się pani Kobas, a ten uśmiech miał przekonać Geibla, że znajomość mężczyzn nie jest jej obca – nie dałaby złamanego grosza. A hrabia chce zapłacić, lecz tyle naprawdę nie może. Przecież pan tak samo jak ja wie, że ona jest zupełnie niewinna i dla was niegroźna.
– Terę fere. Niewinnych ludzi nie łapie się na granicy słowacko-węgierskiej.
– Tęsknota za internowaną na Węgrzech rodziną…
– Pani Irmino – powiedział z wyrzutem. Bawił go ten targ.
– No dobrze, ale ja jestem tylko pośredniczką, a hrabia naprawdę nie może dać więcej jak osiem tysięcy i sto dolarów, może mi pan wierzyć, że nic na tym nie zarabiam. Chcę pomóc zrozpaczonemu człowiekowi, on tak bardzo kocha swoją żonę. Arystokracja może się zawsze przydać, nie straciła jeszcze wszystkich swoich wpływów.
– Nie będę się kłócił o złotówki – skończył Geibel – niech będzie osiem i sto pięćdziesiąt dolarów.
– Jest pan bezwzględny-powiedział Irmina. Podeszła do sekretarzyka, otworzyła maleńką szufladkę, podała Geiblowi pakiecik.
– Wiem, że nie muszę liczyć – rzeki. – Pani hrabina wyjdzie w tym tygodniu, ale proszę mi wierzyć, pani Irmino, że robię to wyłącznie dla pani.
– Postaram się o podobny zegar – uśmiechnęła się pani Kobus. – Teraz można niekiedy kupić prawdziwe dzieło sztuki za metr kartofli.
– A ja będę miał dla pani flakonik perfum prosto z Paryża – ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek.
Tak zastał ich Brunner.
Ten prostak nigdy nie nauczy się manier – pomyślał Geibel – mógłby przynajmniej zapukać.
– Gdzie pan zostawił swojego przyjaciela Klossa, miał go pan przyprowadzić – pani Kobas nie wydawała się ani trochę zmieszana.
– Zdaje się, pani Irmino, że Brunner ma ochotę zepsuć mi wieczór sprawami służbowym – powiedział Geibel.
Pani Kobas zrozumiała, że powinna zostawić ich samych.
– Co się stało? – warknął na Brunnera, gdy wyszła.
– Musiałem zdjąć dentystę.
Idiota czy zdrajca? – pomyślał patrząc na Brunnera. Trzy godziny temu rozpoczęto obserwację domu przy ulicy Głównej 34. Jeden z najlepszych agentów Geibla, o pseudonimie Wolf, po trzech miesiącach węszenia ustalił, że w mieście pod obcym nazwiskiem mieszka wybitny działacz komunistyczny. Kiedy wreszcie zdobył jego adres i można było czekać cierpliwie, aż w sieć wpadną ludzie związani z bolszewicką agenturą, Brunner – prawa ręka Geibla – nie racząc go nawet o tym uprzedzić, zdejmuje tego dentystę, który jest zapewne postacią dość interesującą, ale którego i tak można było mieć, a przy okazji rozsupłać sieć łączności tego faceta, który zapewne nie zaprzestał swojej działalności; niewykluczone wcale, że ten dentysta jest skrzynką kontaktową albo że to on właśnie ma powiązania z nieuchwytną radiostacją, której praca nie daje spać Geiblowi.
– Co to znaczy musiałem? – zapytał spokojnie. – Czy panu, Brunner, znudziło się spokojne życie w tym miasteczku? Może stęsknił się pan za rosyjskim mrozem? Kto pana uczył roboty? Zdejmować lokal po trzygodzinnej obserwacji to analfabetyzm!
– Niechże pan posłucha – przerwał mu Brunner. – Nie było innego wyjścia, moi chłopcy zauważyli ślepego grajka, który rzępolił coś na podwórzu tego domu. Siedzieli w stróżówce i stróż się wygadał, że ślepiec przychodzi tu dwa albo i trzy razy dziennie. I wtedy rzucono mu monetę. Tylko z jednego okna, wie pan, z jakiego. Poszli za nim, dyskretnie, jak mieli przykazane, żeby zobaczyć, dokąd pójdzie, ponieważ Ruge słusznie podejrzewał, że papierek, w który owinięto monetę, może być zapisany. Ale chłopak, który chodzi ze ślepcem, musiał zauważyć, że są śledzeni. Wyciągnął z kieszeni starego jakiś papierek i udając, że przypala papierosa, zaczął palić tę kartkę.