Ruge doszedł do wniosku, że nie ma na co czekać, ja postąpiłbym tak samo.
– Jeśli to było na ulicy, nie musiał ruszać dentysty.
– Ten szczeniak im uciekł, panie obersturmbannfuehrer. Wpadł w jakąś bramę, tam musiało być przejście na inną ulice, bo tyle go widzieli. Z meldunku, bo to musiał być jakiś meldunek, ocalało jedno zdanie, a właściwie część zdania: „J-23 donosi, że transport 123 dywizji pancer…". Teraz pan rozumie, że nie było innego wyjścia. Ten szczeniak by go zapewne uprzedził, nie mogliśmy czekać, aż dentysta zwieje.
– A grajek? On chyba wam nie uciekł. A może pański Ruge pozwala uciekać także ślepcom?
– Kiedy zaczęli strzelać do szczeniaka, krzyknął coś do niego, a gdy Ruge podbiegł, ślepy już nie żył. Zgryziona ampułka skaleczyła mu wargi: cyjanek.
– Chodźmy – powiedział Geibel. – Musimy wypić piwo, które pan nawarzył.
Pani Irmina Kobas nie zatrzymuje ich, nie przypomina nawet Geiblowi o swojej przyjaciółce hrabinie, a Brunnerowi o obietnicy przyprowadzenia sympatycznego oberleutnanta Klossa.
– Nie można powiedzieć – rzekł Geibel zatrzaskując drzwi mercedesa – ładnie się spisały pańskie matoły. Pozwoliły uciec dzieciakowi i ślepcowi, bo pan chyba rozumie, Brunner, że ten ślepy nam zwyczajnie, bezczelnie uciekł.
Brunner milczy, zna bowiem swego szefa i wie, że każda odpowiedź może tylko bardziej rozwścieczyć obersturmbannfuehrera Geibla.
5
Kloss nie potrafił się skupić. Wpatrując się w szachownicę, zamiast zastanawiać się nad kolejnym posunięciem siedzącego naprzeciw inżyniera Meiera, mimo woli usiłował dokonać bilansu dzisiejszego dnia. Przede wszystkim narada u Geibla. Nie bardzo był zachwycony
perspektywą spędzenia kilku godzin w zadymionym gabinecie szefa gestapo, ale okazało się, że ta pozornie mało sensacyjna narada sprawiła, iż dowiedział się o niebezpieczeństwie, jakie zawisło nad oddziałem ochraniającym radiostację, a z aluzji Geibla wynikało, że SD ma informatora w oddziale lub w pobliżu oddziału. Kloss postanowił, że musi za wszelką cenę ostrzec Filipa. Choćby kosztem rozpuszczenia całego oddziału należy pozbyć się agenta z pobliża radiostacji. Tylko dzięki niej jego niebezpieczna robota ma jakiś sens. Uzyskane informacje wędrują do sztabu, a tam, połączone z informacjami uzyskanymi z innych źródeł, pozwalają uzyskać prawdziwy obraz sił, a niekiedy i zamiarów wroga. Czasem radiostacja jest wprost niezbędna, na przykład dziś: gdy uda mu się wydobyć z Meiera termin zakończenia prób prototypu czołgu o wzmocnionym pancerzu, musi to natychmiast przekazać Filipowi. Czołgi zostaną szybko zdemontowane, najwyżej tylko jedną dobę będą spoczywać w przyfabrycznym magazynie, potem pojadą dalej. Może do Protektoratu, może do Zagłębia Ruhry. Tylko w tym czasie zmasowany nalot bombowy może zniszczyć wszystkie prototypy wraz z dokumentacją. O północy jest czas nadawania – zostanie im cała doba na przygotowanie nalotu, nawet gdyby próby skończyły się dziś.
Powinni zdążyć. Rok pracy sztabu naukowców, pod kierownictwem inżyniera Meiera, pójdzie na marne, może nawet on sam zginie – przyfabryczny hotel mieści się
nad magazynami.
Kloss nie ma mc przeciwko Meierowi. Ten czterdzie-stoparoletni mężczyzna o pochylonych jak u sześćdziesięciolatka plecach nie jest mu niesympatyczny, przeciwnie, budzi zaufanie. Na pewno ma już dość wojny, może nie jest narodowym socjalistą, ale przecież pracuje dla nich i to jest ważne. Jego talent służy wojnie, choćby sam Meier był jej przeciwnikiem, wzmacnia faszyzm, choćby Meier nie był nawet faszystą.
– Pański ruch, poruczniku.
– Myślę – odpowiedział. – Wpędził mnie pan w kabałę, będę musiał stracić figurę.
– Niech się pan przyzna. Nie myślał pan o szachach. Był pan myślami gdzieś daleko. Rodzina?
– Coś w tym rodzaju – odpowiedział Kloss. Jest zdumiony przenikliwością tego wyblakłego mężczyzny o nerwowych dłoniach.
– Dajmy więc temu spokój – powiedział Meier, składając figury. – Mnie także trudno się skupić; kiedyś podobno dobrze grałem.
– No cóż! Po dniu pełnym sukcesów… Generał był zachwycony. Jeśli dobrze pójdzie, pański czołg za kilka miesięcy przestanie być prototypem. Musi pan być szczęśliwy.
– Byłbym, gdybym wiedział, że przybliży to koniec wojny choćby o jeden dzień.
– Chciał pan powiedzieć – Kloss przyoblekł swą twarz w zwykły uśmiech i podsunął inżynierowi paczkę papierosów – chciał pan zapewne powiedzieć, inżynierze, „jeśli mój czołg przybliży choćby o dzień nasze zwycięstwo"?
– Czy koniec wojny nie jest już zwycięstwem?
– Ma pan rację, Meier. Koniec wojny może oznaczać tylko nasze zwycięstwo.
Meier przyjrzał mu się badawczo, zaciągnął się papierosem i zmrużył oczy podrażnione dymem.
– Gdyby nie to, że pana polubiłem przez te parę dni, Hans, gotów bym pomyśleć, że pan mnie…
– Sprawdza? Nie – roześmiał się szczerze. – Ludzi takich j.ak pan sprawdza ich dzieło. Najlepszą rekomendacją pańskiego oddania sprawie jest pański czołg.
– Naprawdę? – zapytał ironicznie Meier. – A gdybym projektował ciągniki rolnicze, albo dźwigi portowe?
– Zaraz, zaraz, więc żuraw portowy Meiera…
– Trzydziesty drugi rok! Jak to dawno! Interesował się pan dźwigami portowymi?
– W czterdziestym pierwszym roku miałem bronić pracy na politechnice w Gdańsku.
– Bronił pan cywilizacji europejskiej. – W jego głosie zabrzmiała teraz wyraźna drwina. Nagle spoważniał: -Czy mógłbym pana o coś prosić, Hans, czy mógłby pan coś dla mnie zrobić?
– Postaram się.
– Proszę mi powiedzieć prawdę. Pan jest przecież z Abwehry, wy wiecie, musicie wiedzieć znacznie więcej, niż przedostaje się do gazet. Co naprawdę było w Hamburgu? To dla mnie bardzo ważne: żona z dzieckiem i rodzice mieszkają w Hamburgu.
– Wczoraj – powiedział cedząc słowa Kloss – był tam nalot. Słyszałem o jakimś nalocie, nie znam szczegółów, ale mamy przecież w Hamburgu wspaniałą artylerię przeciwlotniczą.
Boisz się, nareszcie się boisz – pomyślał me bez satysfakcji. Twoja żona. Twoi rodzice… A co w trzydziestym dziewiątym, kiedy bomby spadały na Warszawę, albo w czterdziestym, kiedy rujnowały Londyn? Tam też były czyjeś żony i czyiś rodzice, czy wtedy także nie lubiłeś wojny, czy przestałeś ją lubić dopiero, gdy poczułeś smak strachu?
Chciałby mu powiedzieć o swoich krewnych, których mogił nie będzie mógł nawet odszukać, miał ochotę potrząsnąć nim, postukaś palcem w tę przerażająco głupią, niemiecką głowę, choć przecież wie, że ta głowa zrodziła wiele śmiałych technicznie projektów, że mogłaby służyć pokojowi, tak jak teraz służy wojnie. Żal mu było tego człowieka, uwikłanego w sieć, z której nie sposób się wydostać, a jednocześnie odczuwał satysfakcję, że teraz im, Niemcom, dane jest zasmakować strachu i niepokoju.
– Nie chce mi pan powiedzieć – przerwał ciszę Meier. – Więc to musi być prawda. Podoficer z naszej kantyny powiedział mi w sekrecie, on także pochodzi z Hamburga. Dziewięć godzin bezustannego nalotu… Zaczęli Anglicy nocą, skończyli Amerykanie w biały dzień. Nasz dom jest niedaleko portu. Wczoraj cały dzień telefon nie odpowiadał.
Co mu powiem? – myślał Kloss. – Powinienem go pocieszać? Podoficer z kantyny ma dobre informacje, widocznie słucha zagranicznego radia. To trzeba zapamiętać – taka informacja może się przydać. Za słuchanie Londynu podoficerowi z kantyny grozi front wschodni, a to na pewno nie jest marzeniem podoficera. Wiele gotów jest zrobić, żeby tego uniknąć. Pochodzi z Hamburga – robotniczego miasta. Tam hitlerowcy zawsze przegrywali – hamburczycy głosowali na socjaldemokratów i komunistów. Kloss przeglądał dziś rano biuletyn, opatrzony nadrukiem „ściśle tajne", i wie, że to, co było Hamburgiem, jest dziś kupą gruzów.