– Niestety, za późno – powiedział Meier. – W czwartek o świcie wyjeżdżamy. – Nie mógł wiedzieć, że tym jednym zdaniem zamienia fabrykę wraz ze złożonymi w niej prototypami w kupę dymiących zgliszcz.
Właśnie dlatego, żeby to się mogło stać, Kloss musiał przebrać się w cywilne ciuchy, które upodobniły go do zwykłego, młodego człowieka wiosny czterdziestego trzeciego roku, zajmującego się prawdopodobnie konspiracją albo przynajmniej szmuglem.
Oczywiście wyjazd do lasu to ostateczność. Zdecydował się na nią dopiero wtedy, gdy w drodze do Filipa jak zwykle zatrzymał się przed wystawą Zegarmistrza, aby sprawdzić punktualność swego zegarka. Chodził dobrze. Ale dokładny czas w oknie sklepu Zegarmistrza wskazywał nie brzydki zegar dwuwahadłowy, lecz rów- nież szpetny pajac z cyferblatem umieszczonym na brzu- chu. Nie oglądając się, minął bramę domu numer 32. Zatrzymał przejeżdżającą rikszę i kazał się wieźć na Zatorze. Pierwszą rzeczą, którą powinien zrobić, to ostrzec Filipa. Ale w dzielnicy małych, jednorodzinnych domków, gdzie u ciotki mieszkał Filip, dostrzegł czarnego Opla o numerze rejestracyjnym znanym mu na pamięć. Tym Oplem zwykł jeździć Brunner. Hojnie wynagrodziwszy rikszarza, który się pewnie musiał okropnie dziwić, dlaczego oficerowi Wehrmachtu zachciało się nagle przejażdżki, wrócił do śródmieścia. Z pierwszej napotkanej apteki zadzwonił pod trzycyfrowy numer. Usłyszał, że pan Kozioł wyjechał w związku z chorobą babki i nie wiadomo, kiedy wróci. To było hasło oznaczające alarm.
Czy Filipowi udało się zwiać? – zastanawiał się. – Które ogniwo łańcucha zostało przerwane? Czy był to strzał na ślepo, czy fragment dobrze rozpracowanej akcji? Dużo by dał, żeby znać odpowiedź na te pytania. Gdyby wiedział przynajmniej, że punkt u Zegarmistrza jest czysty. Fakt, że Zegarmistrz zdążył wystawić pajaca, o niczym nie świadczy. Jeśli gestapo rozpracowało sieć łączności, mogą mieć także Zegarmistrza i w pokoiku za sklepem oczekiwać na klientów. Nie, nie miał innego wyjścia – rozważał. Musiał zaryzykować tę podróż i spotkanie z Bartkiem, ponieważ tylko w ten sposób zdoła przekazać na czas informację, od której może zależeć tak wiele. I spróbować powiązania na nowo porwanych nitek siatki. Ale ryzyko jest wielkie. Szczególnie po rannej konferencji u Geibla. Kloss nie bardzo wierzył w przechwałki Geibla. Ludzie z grupy osłaniającej radiostację są dobierani szczególnie starannie, a Bartek jest zbyt ostrożny, żeby trzymać u siebie kogoś, kto budziłby cień podejrzenia. A jednak ta pewność siebie Geibla. Coś musiał wiedzieć. Chyba nie bluffował. A może – przeraził się nagle – cała ta konferencja była zorganizowana dla niego? Może Geibel zna już jego rolę i teraz starannie wymierzonymi ciosami rozbija jego siatkę, aby zobaczyć, jak on postąpi? Niemożliwe! Nie dlatego niemożliwe, żeby odmawiał Geiblowi talentu w policyjnej robocie, tylko że w wypadku zdemaskowania, zaczęliby od niego. To zbyt duża gratka dla Geibla przyszpilić oficera Abwehry jako polskiego agenta. Nie darowałby sobie tej satysfakcji…
– Proszę. – Baba podsunęła mu jabłko. – Niech pan spróbuje – oderwała go od jego myśli. – Pan też do Trokiszek?
Burknął coś niewyraźnie, babina zrozumiała to jako niechęć do rozmowy i nie nalegała. W wagonie było cicho, nikomu z tych ściśniętych jak sardynki w puszce ludzi nie chciało się gadać. Pomalowana na niebiesko lampa u sufitu, nadając twarzom jakiś odcień fioletowawy, czyniła wrażenie dość niesamowite.
Wyciągnął papierosa, zapalił i stwierdził, że w paczce zostało mu tylko parę. Widocznie Kurt musiał się podzielić jego paczką. Strasznie dużo palił i nieraz już podkradał Klossowi po parę papierosów, nie starczały mu jego przydziały. Kloss przymykał na to oczy. Na Kurcie, zdaje się, może polegać. Spotkał go na schodach, kiedy wychodził już w tym cywilnym przebraniu.
– Wygląda pan jak prawdziwy partyzant – uśmiechnął się Kurt. – Dobrze panu w tym stroju, panie oberleut-nant, może nawet lepiej niż w Feldgrau…
Czy to była aluzja, część spisku, czyżby Kurt odgrywał tu jakąś role? Odrzucił od siebie tę myśl. Po prostu powiedział to, co mu się nasunęło na pierwszy rzut oka. Kurt niezbyt starannie ukrywał przed Klossem swą niechęć do koloru Feldgrau.
Kloss przypomniał sobie wczorajszy ranek. Jechał małym, terenowym samochodem-amfibią na poligon, gdzie przestrzeliwano nowy, prototypowy pancerz czołgu Meiera. Na skraju poligonu, obok zarośli, kazał Kurtowi zatrzymać wóz pod pozorem pilnej potrzeby. Potrzebował dwóch minut, by wyjąć z klamry pasa aparat fotograficzny i trzykrotnie raz za razem nacisnąć spust. Kiedy wyszedł na drogę, udając, że dopina mundur, Kurt śmiał się: „Pan oberleutnant wszedł za krzaki, żeby skryć się przede mną; a tam – pokazał zbliżającą się do czołgu grupę ludzi – mógł pana podziwiać cały sztab z generałem na czele. Sam bym to chętnie zrobił…". „Co?" – nie zrozumiał Kloss. „Wypiął się na generała" – odparł Kurt patrząc mu bezczelnie w oczy. Kloss musiał go przywołać do porządku. Ale Kurt nie przejął się ruga. Wiedział, że gdyby oberleutnant Kloss chciał mu zrobić krzywdę, mógłby to uczynić dawno.
Rok temu trafiła do Klossa sprawa paru żołnierzy niemieckich, u których znaleziono humorystyczny tygodnik, wydawany przez polskie podziemie w języku niemieckim. Wszyscy udawali zdziwienie, twierdzili, że pierwszy raz widzą na oczy „to świństwo". Ale w aktach Kurta, chłopaka z Bytomia, znalazł Kloss kilka rzeczy interesujących: jakiś areszt za opowiadanie dowcipów, naganę z wnioskiem o skierowanie na front wschodni za rozmowy po polsku. Wynikałoby z tego, że Kurt nie pała miłością do Rzeszy Adolfa Hitlera. Kiedy Klossowi udało się jakoś zatuszować sprawę, postarał się, żeby Kurta zrobić swym ordynansem. Przedtem pokazał Kurtowi cały materiał przeciw niemu. Najmniejszą karą, jaka mogłaby spotkać Kurta, byłby karny batalion na wschodzie. Kurt zrozumiał. Jest ordynansem dyskretnym, inteligentnym, nie zadającym nigdy zbędnych pytań. Wytworzyło się między nimi coś w rodzaju koleżeństwa i Kurt wysoko to sobie cenił. Nie, Kurt nie dałby się wciągnąć w żadną grę przeciwko niemu, nie potrafiłby grać. Kloss sprawdził to niejednokrotnie.
Pociąg dygotał wspinając się pod górę, jechał teraz bardzo powoli, strzelając w niebo pomarańczowymi iskrami. Kloss, przyciśnięty do okna, wpatrywał się w gęstniejącą ciemność. Wolno przesuwały się pnie brzóz. I wtedy uświadomił sobie, że wszystkie próby odsuwania myśli o najgorszym są oszukiwaniem samego siebie. W jednej chwili dostrzegł to, co starał się odpędzić, przywołując inne myśli i inne wspomnienia. Filip musiał wpaść. Jeszcze nie wiedział dlaczego, nie miał pojęcia, czy aresztowanie nie było przypadkiem, głupim figlem losu. Polubił Filipa, cenił jego spokój i opanowanie, refleks i zdolność podejmowania decyzji w jednej chwili.
Kiedyś w melinie u ciotki siedzieli razem do północy. Filip spojrzał na zegarek i powiedział: „No, jeszcze jeden dzień mamy darowany".
Kloss uprzytomnił sobie wówczas, że Filip żyje ze świadomością stałego zagrożenia, jakby oczekiwania na najgorsze. Kloss by tak nie potrafił. Raz uwierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę, postanowił, że po wojnie skończy politechnikę w polskim Gdańsku i z niezachwianą pewnością czekał na realizację swojego zamierzenia. Natychmiast po naradzie u Geibla pobiegł do Filipa, żeby go ostrzec przed niebezpieczeństwem, jakie zawisło nad oddziałem. Powiedział także, że da znać, gdy się dowie o terminie zakończenia prób nowego czołgu. „Przekażę" _ powiedział dentysta. – Potem kazał mu krzyknąć, a widząc jego zdumione spojrzenie, wyjaśnił: – „Ci w poczekalni zdziwiliby się, gdybyś nie wrzasnął w fotelu dentysty".