Taki jest Filip, nie zapomina o żadnym drobiazgu. Już kiedy Kloss szykował się do wyjścia, powiedział: „A swoją drogą powinieneś kiedyś przyjść do mnie w charakterze pacjenta. Górna trójka zaczyna ci się naprawdę psuć". Wtedy Kloss powiedział mu bez uśmiechu: „Nic z tego, cholernie boję się dentysty…".
Ktoś stojący na stopniu wagonu zaczął otwierać drzwi, Kloss zachwiał się, musiał uchwycić się półki, żeby nie wypaść. Do wagonu wcisnął się ten chłopak, który w ostatniej chwili wskoczył na stopnie ruszającej kolejki.
– Janek – powiedziała kobieta w chustce – ty pokrako, omal nie zostawiłeś mnie z bagażami.
– W Trokiszkach czekają żandarmi – powiedział Janek ciężko dysząc.
– Obława! – krzyknął ktoś histerycznie. – Hamulec, trzeba pociągnąć za hamulec!
– Cicho – uspokoił ich Janek – zaraz zaczyna się puszcza, tam zatrzymamy.
W wagonie rozpoczęła się gorączkowa krzątanina. Toboły, ściągane z półek, spadały na głowy podróżnych, potęgując zamieszanie i harmider.
Kloss wyskoczył ze wszystkimi, przeszedł tor, zostawiając podróżnych, którzy z tobołami ciągnęli przez las w stronę miasteczka. Rozejrzał się – nikt za nim nie szedł. Minął szeroką przesiekę, ukryty w gąszczu, wyciągnął mapę i kompas. Przyświecił sobie latarką, potem wybrał kierunek i ruszył przez bezdroże.
8
Ostre, oślepiające światło uderzyło go wprost w twarz Filip zmrużył oczy.
– Chodź – powiedział gestapowiec.
Podpierając się rękami o ściany ciasnej i ciemnej klitki, usiłował wstać. Nogi miał jak z waty, łokcie zsuwały mu się po śliskiej, wymalowanej olejno ścianie. Brutalne szarpnięcie gestapowca, który chwycił go za klapę marynarki, stało się prawdziwą pomocą. Wstał, zrobił jeden krok, potem drugi. Dotknął obolałej, wilgotnej twarzy. Zachwiał się.
– Szybciej! – warknął Niemiec wypychając go na korytarz.
Gdzieś z tyłu trzasnęły drzwi celi, z drugiej strony korytarza dwóch gestapowców ciągnęło.jęczącego mężczyznę. Jego głowa podskakiwała na nierównościach cementowej podłogi. Teraz schody. Wąskie, brudne, bez poręczy. Filip wspinał się z wysiłkiem, usiłując liczyć stopnie – siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście… Gestapowiec zatrzymał się, zapukał, otworzył jakieś drzwi, popchnął Filipa do wnętrza.
Najpierw zauważył, że nie słyszy swoich kroków -miękki dywan tłumił wszelkie odgłosy. Podniósł wzrok. Głębokie skórzane fotele, przyćmione światło, fornirowane meble, pod wielkim portretem Hitlera małe biurko.
– Proszę usiąść – usłyszał cichy głos.
Dopiero teraz dostrzegł, że przy biurku siedzi mężczyzna w czarnym mundurze. Padł na fotel.
Sądząc z opisu, to powinien być sam Geibel – pomyślał leniwie.
Mężczyzna podniósł się znad biurka, podszedł, przyjrzał się pokiereszowanej twarzy Filipa. Dopiero teraz Filip dostrzegł duże, brunatne plamy na swym kitlu.
– Brunner! – krzyknął Geibel.
Zza kotary, cicho jak duch w teatrze, wysunął się Brunner.
– Co pan z nim zrobił? – zapytał Geibel. – Dlaczego jest pan takim tępym bydlęciem, które potrafi tylko bić? Proszę teraz wyjść, jeszcze porozmawiamy… Przepraszam – powiedział pochylając się nad Filipem – bardzo pana przepraszam.
– Co? – zapytał Filip, któremu wydawało się, że nie dosłyszał.
– Przepraszam pana – powtórzył Geibel. – Niestety, nie dobieramy sobie współpracowników sami, mamy takich, jakich nam przyślą. Zapali pan? Chciałem z panem porozmawiać. A może jest pan zbyt zmęczony, może woli pan, żebyśmy odłożyli naszą rozmowę do jutra? – Podał dentyście ogień i dopiero potem przypalił sobie. – Nie lubię bicia – ciągnął – i nie chciałbym oddać pana znowu w ręce mego współpracownika. Jestem zwolennikiem rozmów. Rozsądnych rozmów prowadzonych przez rozsądnych łudzi. Czy mogę pana uważać za osobę rozsądną, doktorze?
– Tak – powiedział Filip i zaciągnął się papierosem.
– Cieszę się – powiedział Geibel. – Pańskie nazwisko?
– Sokolnicki, Jan Sokolnicki – odpowiedział z wysiłkiem Filip. Mówił z trudem, każdy ruch szczęk przyprawiał go o cierpienie.
– Pytałem o pańskie prawdziwe nazwisko – uśmiechnął się Geibel, a kiedy milczenie Filipa przedłużało się, dodał: – Więc jednak nie chce pan być rozsądny. Ale nie tracę nadziei, ciągle nie tracę nadziei. – Podszedł do biurka i otworzył leżącą tam teczkę. – Pan nas nie docenia -powiedział – panie Sokolnicki, przepraszam, panie Fili-piak… – Spojrzał w oczy wtłoczonego w fotel mężczyzny i kiedy nie dostrzegł w nich cienia zainteresowania, zaczął czytać: „Józef Filipiak, urodzony 9 maja 1900 roku w Łodzi, w roku 1924 skazany za działalność komunistyczną na cztery lata, w 1929 roku na pięć lat, następny wyrok w 1936 roku – osiem lat. Pseudonim partyjny -towarzysz Filip". Zgadza się?
– Nazywam się Jan Sokolnicki – powiedział z wysiłkiem.
– Obaj wiemy, że żaden Sokolnicki nie istnieje, a pańska kennkarta jest fałszywa. Po ci się upierać? Ja osobiście żywię szacunek dla pokonanych wrogów, o ile zrozumieją, że zostali pokonani. Wiemy wszystko lub prawie wszystko. Pańskie uczciwe zeznanie może tylko potwierdzić pańską lojalność. Rzeczy znalezione podczas rewizji w gabinecie dentystycznym są wystarczającym materiałem dowodowym.
– Nic nie wiem – powiedział Filip. – Wynajmowałem ten gabinet tylko na kilka godzin dziennie.
– Nie bądźmy dziećmi, panie Filipiak. Jeśli poda nam pan nazwiska swoich informatorów i współpracowników, damy panu szansę. Oczywiście nie uwolnimy pana, spiskował pan przecież przeciw państwu niemieckiemu, ale otrzyma pan szansę. Gdzie radiostacja?
– Nie wiem.
– Kto przekazywał informacje o ruchach naszych wojsk?
– Nie wiem – powtórzył Filip.
– Kto to jest Janek?
Dentysta milczał uparcie. Geibel przyglądał mu się przez chwilę, potem nacisnął guzik dzwonka. Kiedy gestapowiec stanął w drzwiach, gotów wyprowadzić Filipa, Geibel powiedział:
– Proszę się dobrze namyśleć. Daję panu czas do jutra. Brunner wyszedł zza kotary, gdy tylko zamknęły się drzwi za Filipem.
– Także nic – powiedział Geibel. – Nic z niego nie wycisnąłem.
– Gdyby pozwolił pan moim chłopakom przycisnąć pedał do dechy… – przysunął sobie krzesło do biurka szefa, wyciągnął skórzaną papierośnicę z monogramem, podsunął Geiblowi cygaro.
– Musiałem zawiadomić gruppenfuehrera – powiedział Geibel.
– Powinien zrozumieć, że nie mieliśmy innego wyjścia.
– Na pańskim miejscu – powiedział Geibel – nie bardzo bym na to liczył. Po pierwszym raporcie o zwerbowaniu Wolfa dużo sobie obiecywał. Na szczęście Wolf nie jest spalony.
– Rozśmiesza mnie – powiedział Brunner – kryptonim tego faceta. Wilk! Trzeba przyznać, szefie, że potrafi pan być dowcipny.
– Boję się, że gruppenfuehrer może nie mieć poczucia humoru. Wolf zrobił swoją robotę, trzeba mu przyznać, dobrze.
– Stary praktyk – powiedział Brunner. – Pracował w polskiej defensywie.
– To myśmy pokpili sprawę. Gdybyśmy przyjrzeli się z daleka temu gabinetowi dentystycznemu, moglibyśmy złapać coś więcej. Zdejmować punkt po parogodzinnej obserwacji to nie jest dobra robota, Brunner. Nie potrzebuję panu tego mówić.
– Nikt więcej nie wpadł? – zapytał Brunner bez nadziei w głosie. Geibel potrząsnął przecząco głową.-Więc ten Wolf musi jeszcze powęszyć.
– Zaczynać wszystko od początku? Nie łudźmy się, Brunner. Na zlokalizowanie tego Filipiaka potrzebował czterech miesięcy, a teraz będą czujniejsi. Aha, jeszcze jedno. Wolf twierdzi, że do tego gabinetu dentystycznego przychodzili niekiedy niemieccy oficerowie. Interesujące, co?