Выбрать главу

– Co masz do powiedzenia? – Florian mimo woli przeszedł na ty.

– To, co powiedziałem: muszę się widzieć z Bartkiem.

– Co to jest akcja specjalna?

Kloss milczał. Przecież nie może mu powiedzieć, że jest Jankiem, agentem J-23, który dostarcza ich radiostacji najcenniejszych informacji. Przecież oni, ten malutki oddział partyzancki, ma za zadanie ochraniać jego pracę, radiostację, przekazującą meldunki. Nie mógłby tego powiedzieć nawet w zwykłych warunkach, tym bardziej teraz, kiedy wie, że w oddziale może być zdrajca, agent gestapo. Jeśli jest – myśli trzeźwo – będzie starał się mi pomóc. Nie pozwoli przecież, żeby partyzanci rozstrzelali niemieckiego oficera na jego oczach. Geibel by mu tego nigdy nie zapomniał. A jeśli nie ma tu agenta, jeśli w sytuacji zagrożenia, w jakiej oddział się znajduje, zdecydują się na likwidację osobnika co najmniej podejrzanego? Trzeba mieć cholernego pecha, żeby właśnie tu trafić na kogoś, kto widział Klossa w mundurze.

Ale nie, uspokoił się, nie powinni nic zrobić przed powrotem Bartka. A jeśli Bartek nie wróci do rana? Jeśli trzeba, będzie zmienić miejsce postoju? Przecież nie będą go ciągnęli ze sobą?

– Wszystko jasne – powiedział dziobaty partyzant. -Trzeba wykopać dół.

– Odprowadź go do piwnicy – powiedział Florian. -Dobrze go pilnuj i ani się waż bez rozkazu…

– Jak chcesz – skrzywił się partyzant – ale ja na twoim miejscu… – Lufą popchnął Klossa w stronę drzwi.

– Masz rację – odpowiedziała Anka na pytające spojrzenie Floriana – musimy poczekać na Bartka.

– Coś mi w tym nie gra – powiedział Florian. – To zbyt łatwe, żeby mogło być prawdziwe. Przecież w Abwehrze nie siedzą idioci. Gdyby posyłali agenta, potrafiliby go zaopatrzyć w sto najlepszych dokumentów.

– Chciał się widzieć z Bartkiem przed północą – przypomniała sobie dziewczyna. – Czyżby on… – nie skończyła zdania, ale Florian i tak zrozumiał.

– Nie znaleźli przy nim żadnego meldunku.

Gajowy Rudziński wszedł bez pukania, mrukliwy jak zwykle i jakiś niezadowolony. Postawił przed nimi kubki z parującym mlekiem.

– Pijcie, póki ciepłe – powiedział. A po chwili dodał: – Pan komendant Bartek będzie wściekły, że go pan zwolnił.

– Kogo? – zapytał nie rozumiejąc Florian. Myślami był ciągle przy Hansie Klossie, którego książeczkę oficerską trzymał w dłoni.

– Tego pioruńskiego szwagra, Zająca, znaczy się.

– Tego szmugłera? Skądże, miał siedzieć.

– Nie ma go – powiedział Rudziński. – Jakeście złapali tego szwaba, to chłopaki poszły na górę, żeby posłuchać, jak pan z nim gada i on widać przez ten czas… Ale toboły zostawił.

– Co jest w tych tobołach? Trzeba sprawdzić.

– Rąbanka, zwyczajnie – odparł flegmatycznie Rudziń-ski. – Ale pokaż mi pan drugiego takiego szmuglera, który zostawia towar i pryska.

– Pański szwagier?

– Ano – odpowiedział stary – nie ja wybierałem. Prawdę powiedziawszy: śmieć nie szwagier. Przed wojną kumał się z granatowymi, ludzie gadali różne rzeczy, ale czy to wiadomo, co ludzie gadają…

Florian odsunął Rudzińskiego, wyskoczył do sieni.

– O ucieczce tego szmuglera jeszcze pogadamy, to was nie minie. Teraz idziemy go szukać. Obstawicie dojścia do szosy, pewnie uciekł w tamtą stronę. Ty dokąd? – zawołał do Anki. – Wracaj na miejsce! Przygotuj się do nadawania, za pół godziny twój czas. Ogłosisz ciszę, przejście na nowe godziny i nowy szyfr. Jasne? – Wybiegł, nim dziewczyna zdążyła odpowiedzieć.

10

Poczekali, aż z drzwi Kobasowej wyszli ostatni pijani oficerowie niemieccy. Po chwili gruba służąca poczłapała piętro wyżej, gdzie, jak sprawdzili wcześniej, miała służbowy pokoik. Dopiero wtedy wyszli na schody i zadzwonili. Kobasowa była już w szlafroczku, na twarzy miała resztki zmywanego makijażu. W jednej chwili dostrzegła broń w rękach wchodzących. Usiłowała zamknąć drzwi, ale któryś z młodych mężczyzn popchnął je i wsunął nogę w szparę. Wtargnęli do wnętrza. Była tak przerażona, że nawet nie krzyknęła.

– Ja… ja… – zaczęła bełkotać – ja me mam żadnych pieniędzy…

– Sama w domu?

– Tak… ale ja naprawdę…

– Nie potrzebujemy pani pieniędzy – powiedział jeden z młodych mężczyzn i zobaczył przerażenie na jej twarzy, której ściekający makijaż nadawał wygląd tragiczny i groteskowy jednocześnie.

– Więc chcecie – powiedziała szeptem – nie… ja nie zrobiłam nic złego, prowadzę tylko interesy… Ja pomagam ludziom… Nie możecie tego zrobić… nie możecie mnie…

– Możemy – powiedział wysoki, który wetknął nogę w szparę drzwi. – Możemy, ale me chcemy, przynajmniej na razie. Chcemy porozmawiać o interesach i o pomocy ludziom. Nie zaprosi nas pani do pokoju?

– Ależ proszę, proszę bardzo – powiedziała, z trudem odzyskując równowagę. Zrozumiała, że nie przyszli jej zabić, przynajmniej od razu. – Przepraszam za bałagan.

Rzeczywiście salonik wyglądał tak, jakby przeszedł tędy niedawno tajfun.

– Sami panowie widzicie, jak oni się zachowują, jak świnie – powiedziała pani Kobas i zaczęła płakać. Łzy żłobiły sobie kręte korytarzyki w warstwie pudru. Niższy z mężczyzn podszedł do kredensu, wziął nie dopitą butelkę koniaku, poszukał wzrokiem kieliszków. Nie znalazłszy czystych, podniósł butelkę do ust, pociągnął tęgo, oddał wysokiemu.

– Kim panowie są? – zapytała przez łzy.

– Widzi pani nasze wizytówki – wysoki wskazał rewolwery. – Nic więcej nie musi pani wiedzieć. Mamy do pani interes. Nasz przyjaciel, Jan Borecki, poszedł kiedyś do dentysty. Trzeba trafu, że dentysta został aresztowany. Razem z nim wzięto pacjentów, między innymi naszego przyjaciela. On musi wyjść.

– Rozumiem – powiedziała pani Kobas. – Ale nie wiem, czy będę mogła. Schowajcie to, proszę – uspokoiła się już. Przyszli porozmawiać o interesach. W gruncie rzeczy sympatyczni chłopcy, ale napędzili jej strachu. – Koszty są wysokie: pięćdziesiąt do stu tysięcy. Ale tylko część w „młynarkach", reszta w dolarach albo funtach. Inaczej nie chcą w ogóle gadać. Może być złoto, na przykład stara biżuteria, ale w niektórych sprawach i to nie pomaga.

– Zapłaci im pani, ile zechcą. Dla pani uspokojenia mogę dodać, że nasz przyjaciel nie ma nic wspólnego ze sprawą tego dentysty. Na tej kartce ma pani wszystkie dane. Miejsce urodzenia, miejsce pracy i tak dalej.

– Macie forsę? -przyjęła podany jej szarmancko ogień, zaciągnęła się papierosem.

– Pani ma – odpowiedział ten niższy. – Zapłaci im pani ze swoich.

– Chcecie, żebym wykładała swoje oszczędności? -roześmiała się głośno. -Nie ma głupich, panowie. To nie w dzisiejszych czasach. Nie będę szukała potem wiatru w polu.

– Pani nas nie zrozumiała – wysoki ukłonił się jej uprzejmie. – Pani zapłaci ze swoich i nikt nie odda pani pieniędzy.

– Chcecie mnie zrujnować, biedną, samotną kobietę? Wyście mi to dali? Własną pracą to wszystko – zatoczyła ręką łuk, wskazując na meble i obrazy.

– Nie przesadzajmy – powiedział ten niższy. – Nie tylko pracą i nie tylko własną. Od majątku zdobytego sposobami nie zawsze godnymi Polki…

– Czego ode mnie chcecie? – przerwała.

– …zapłaci pani podatek – skończył. – Damy pokwitowanie, przyda się po wojnie.