W ogóle, pomyślał, urodziłem się chyba w czepku, wszystko idzie nadspodziewanie łatwo; myślał, że długo będzie sprawdzany, zanim powierzą mu robotę. Stało się jednak inaczej. Opowieść młodego Niemca z Litwy, Hansa Klossa, który figurował w rejestrach zagranicznych agentów Abwehry, nie wzbudziła niczyich podejrzeń. Sposób, w jaki Hans Kloss wydostał się z łap bolszewików, był także całkiem wiarogodny, a konfrontacja z majorem Hubertusem, który kilkakrotnie widział Hansa Klossa w Kłajpedzie, a potem w Wilnie już po wkroczeniu Rdsjan, także wypadła pomyślnie. Nieraz w duchu błogosławił Jakubowskiego, który kazał mu z fotografii rozpoznawać różnych ludzi, który zmusił go, by nauczył się na pamięć twarzy wszystkich ludzi, z którymi stykał się prawdziwy Hans Kloss, a których zdjęcia udało się radzieckiemu wywiadowi zdobyć. Właściwie nie mam się z czego cieszyć, pomyślał; zaczął się na coś przydawać Jakubowskiemu dopiero dwa miesiące temu, przedtem, jako elew oficerskiej szkoły Abwehry, gdzie skierowano go ze względu na znajomość języków rosyjskiego i polskiego, i rozeznanie w problematyce radzieckiej, mógł być obserwowany. Zresztą jakież cenne dla wywiadu informacje mógł zdobyć uczestnik przyspieszonego kursu szkolenia oficerów Abwehry. Skierowano go na ten przyspieszony kurs, ponieważ Hans Kloss skończył tajną niemiecką podchorążówkę w Kłajpedzie jeszcze za czasów litewskich, a także dlatego, że rosyjski front potrzebował ciągle nowych oficerów. Po sześciu miesiącach szkolenia w zwalczaniu nieprzyjacielskich agentur leutnant Kloss skierowany został do tego właśnie rosyjskiego miasteczka w charakterze oficera Abwehry przy sztabie dywizji. W pięć dni później, gdy przechodził koło spalonej bóżnicy, młoda kobieta w filcowych butach wymieniła hasło. Odpowiedział jej, zaskoczony szybkością, z jaką wywiad go odnalazł, i otrzymał polecenie zgłoszenia się do krawca Worobina. Przyszedł z pierwszym meldunkiem – będzie go zawsze pamiętał. Dotyczył liczby rannych i zabitych w niedawno stoczonej bitwie. Informacji dostarczyła mu Marta, którą właśnie poznał i która nie mogła się z nim spotkać z powodu nawału pracy w szpitalu. Doktor Marty Becher zazdroszczą Klossowi wszyscy oficerowie dywizji. Kloss sam był zaskoczony, jak łatwo dziewczyna przylgnęła do niego. Pierwszą informację w każdym razie jej zawdzięczał – rozgrzeszył się przed sobą.
Wszedł do budynku szkoły, gdzie mieścił się sztab dywizji, zameldował się swemu dowódcy dywizji pancernej, pułkownikowi Helmuthowi von Zanger.
– Jak zwykle punktualny co do sekundy – powiedział z uznaniem pułkownik. – To wielka zaleta u młodego oficera – zwrócił się do grubego szefa sztabu, który kreślił na rozłożonej przed sobą mapie jakieś strzałki, używając na przemian raz czerwonego, raz niebieskiego ołówka. Tamten pokiwał głową bezmyślnie, a sturmfuehrer Stedtke, którego czarny mundur SD odcinał się od zgniłej zielem innych mundurów oficerskich, uśmiechnął się ironicznie.
– Ponieważ jesteśmy w komplecie – powiedział von Zanger – możemy zaczynać. Siadajcie, panowie. – Rozpostarł przed nimi mapę, usłużnie podsuniętą przez tłustego szefa sztabu. Dziewięciu oficerów pochyliło się nad nią.
– Nasze uderzenie – pułkownik powiódł trzcinką po linii skreślonej przez szefa sztabu – skierujemy tu, rejon wsi Kamieniuszki. Rozpoznanie wykazało, ze w tym miejscu możemy się spodziewać najsłabszej obrony. Zadanie jest następujące: uderzyć wszystkimi siłami dywizji i przerwać bolszewickie umocnienia na niewielkim odcinku. Zagon pancerny musi się wedrzeć dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilometrów w głąb obrony nieprzyjaciela i oprzeć się o miasteczko Szepielnikowo. Tam dokonuje manewru, zmienia kierunek marszu pod kątem prostym, skręcając na północ. Po dalszych piętnastu, dwudziestu kilometrach następuje spotkanie z 33 dywizją pancerną. W ten sposób w ciągu ośmiu do dziesięciu godzin przerywamy front bolszewicki na odcinku mniej więcej czterdziestu kilometrów. Korzystając z dezorganizacji przeciwnika, podciągamy zaopatrzenie. W tym czasie drugi rzut niszczy siłę żywą nieprzyjaciela, przeczesując teren workowatego zagłębienia. Oczywiście warunkiem powodzenia przedsięwzięcia jest całkowite zaskoczenie. Pamiętajcie, panowie, że mamy rok czterdziesty drugi, że to nie lato zeszłego roku. Bolszewicy zdołali się już nieco otrząsnąć i usiłują zmontować obronę na linii rzeki Kamienica. Tylko niespodziewane, zmasowane uderzenie pozwoli nam wypełnić postawione przez dowództwo korpusu zadanie. Czy wszystko jasne? Czy któryś z panów oficerów ma jakieś pytania? – Pułkownik zdjął okulary, przecierał je skrawkiem irchy, błądząc po ich twarzach mętnym wzrokiem krótkowidza.
Oczywiście leutnant Kloss miałby pytanie do pułkownika von Zanger, ale właśnie on nie może o nic zapytać. Dobrze byłoby znać dokładny termin uderzenia, ale i tak informacja ma duże znaczenie. Na szczęście dowódca trzeciego pułku wyręcza Klossa, zadając to pytanie. Idzie mu o termin planowanego uderzenia. Rzecz w tym, że znaczna część dział pancernych jego pułku poddawana jest okresowemu przeglądowi, który będzie można zakończyć najwcześniej jutro.
– Zdąży pan – uspokoił go szef sztabu. – Termin jest siódmego, to znaczy pojutrze, godzina 4.30 rano. Oczywiście dowódcy poszczególnych odcinków otrzymają zalakowane koperty, które będą mogli otworzyć dopiero po północy. Przegrupowanie musi nastąpić w ciągu trzech – czterech godzin przed świtem, aby zaskoczenie było kompletne.
– Nie ma żadnych pytań? – włączył się pułkownik. -Więc to wszystko, jeśli idzie o sprawy operacyjne. A teraz sturmfuehrer Stedtke poinformuje panów o krokach podjętych w celu zapewnienia bezpieczeństwa na tyłach.
– Dziś wydałem – Stedtke powoli wstaje z krzesła -rozporządzenie dotyczące obowiązku zgłaszania się młodzieży w celu wyjazdu na roboty do Niemiec. Termin natychmiastowy. Oczywiście nie liczę, że zjawi się zbyt wielu chętnych, więc od jutra spróbujemy ochotników poszukać. Znajdziemy ich, choćby poukrywali się w mysich dziurach…
Pułkownik von Zanger ziewnął, dyskretnie zasłaniając sobie usta dłonią. Przez chwilę Kloss spotkał się z nim wzrokiem. Pułkownik był znudzony, najwyraźniej znudzony gadaniną Stedtkego.
5
Kloss leżał wygodnie rozciągnięty na kanapie pod makatką z frędzlami i myślał, jak niewiele trzeba, by ten zwykły, biurowy pokój uczynić drobnomieszczańskim gniazdkiem w najlepszym bawarskim stylu. Ta koszmarna makatka, nie wiadomo skąd wyciągnięta etażerka na cienkich nóżkach z jedną jedyną książką „Mein Kampf ", bo drugą książkę, „Vademecum lekarza frontowego", przed chwilą przeglądał, a teraz podłożył ją pod głowę. Na najwyższej półeczce etażerki siedem porcelanowych słoni, najmniejszy był wielkości palca, a największego Kloss nie mógłby zmieścić w dłoni. Czy Marta wozi to wszystko ze sobą? Przerzucają ją przeciei nieustannie, dzieli los oficerów frontowych, a dźwiganie tego szkaradzieństwa jest przecież nonsensem.
Spojrzał na staromodny aparat telefoniczny z korbką, zawieszony na ścianie, zdziwił się, dlaczego jeszcze nie dzwonią, zostawił przecież numer Marty Becher dyżurnemu podoficerowi sztabu. Przyszedł tutaj, chociaż domyślał się, że Marty nie zastanie. Po ostatniej nocy Marta jeszcze nie wróciła do domu. Przechodząc obok nie otynkowanego gmachu, zamienionego na szpital przyfrontowy, widział stale nadjeżdżające ciężarówki, z których wyładowywano sztywnych i nieruchomych jak bele materiału żołnierzy Wehrmachtu. Wiedział więc, że Marta nieprędko się zjawi, on sam przecież meldunkiem o planowanym uderzeniu dostarczył jej roboty. Ale postanowił skorzystać z klucza, którego zazdrościli mu wszyscy oficerowie stacjonujący w tym miasteczku. Chciał być chwilę sam, wyciągnąć się na jej brzydkiej, acz wygodnej kanapie i przemyśleć ostatnie wydarzenia.