Mogło być na przykład tak – Kloss uśmiechnął się do obrazu, który wyrósł mu przed oczyma. – Tłusty szef sztabu siedzi w bunkrze na przednim skraju niemieckich pozycji. Nie można mu odmówić odwagi, nie należy do sztabowców starających się z dala obserwować przebieg zaplanowanych przez siebie operacji. Wtacza swe duże cielsko w miejsca najgorętsze, a mimo to zawsze ma piekielne szczęście. Od początku wojny nawet go nie drasnęło. Więc siedzi w tym wysuniętym do przodu bunkrze, miętosi w zębach zgasłe cygaro, nadsłuchuje chrzęstu gąsienic czołgów zajmujących pozycje wyjściowe, sunących powoli, bez świateł, kierowanych jedynie kolorowymi błyskami latarek elektrycznych. Szef sztabu wpatruje się w polowy telefon; za chwile powinien otrzymać meldunki o ukończonej koncentracji. Prawdopodobnie o 3.55 (Kloss usnął tej nocy dopiero o świcie i podobnie jak szef sztabu wpatrywał się w wolno biegnącą wskazówkę sekundnika), więc prawdopodobnie o 3.55 zadzwonił wreszcie ten telefon i szef sztabu dowiedział się o pełnej gotowości i o tym, że nie zauważono żadnego ruchu po stronie nieprzyjaciela. Być może nie zakończył nawet tej rozmowy, zagłuszyła ją kanonada, na pewno zapienił się, zaczął krzyczeć w słuchawkę, że każe rozstrzelać tego idiotę, który rozpoczął ogień za wcześnie, ale przerwał, bo poinformowano go, że to właśnie Iwan rozpoczął natarcie, że to salwy radzieckich czołgów i dział rozbijają w puch skoncentrowane oddziały pancerne, zaskoczone i przerażone.
Czy tak właśnie było? Tego się nigdy Kloss nie dowie. Gruby szef sztabu już nigdy nie pójdzie na przedni skraj obrony. O jego śmierci Kloss dowiedział się rano. Jedno jest pewne: niespodziewane radzieckie uderzenie całkowicie zdezorientowało Niemców, kilkanaście kilometrów terenu przeszło we władanie Rosjan, a najważniejsze, że plan opracowany gdzieś wyżej, w sztabie korpusu lub armii, nakazujący dywizji pancernej von Zangera przerwanie frontu, wziął w łeb, że 33 dywizja, która kilkadziesiąt kilometrów na północ ruszyła do natarcia, by połączywszy się z dywizją von Zangera stworzyć kocioł, sama znalazła się w okrążeniu.
Sprawa rozejdzie się szeroko, żołnierze długo pamiętają takie niespodzianki, trzeba sporo czasu, aby uzupełnić straty, poprawić morale wojska. Oczywiście będzie śledztwo, szukanie winnych, ale któż może podejrzewać Hansa Klossa o to, że to właśnie on przekazał datę i miejsce uderzenia, tym bardziej że właśnie Hans Kloss będzie jednym z tych, do których należy prowadzenie śledztwa w tej sprawie. Dlatego zostawił numer telefonu, bo wie, że nie minie go rozmowa z von Zangerem, że będzie się musiał gęsto tłumaczyć, zwalać winę na sztab korpusu albo armii, gdzie mógł nastąpić przeciek informacji, bo przecież pan pułkownik nie przypuszcza, że któryś z jego oficerów mógł okazać się zdrajcą…
– Nie zdrajcą, zdradę wykluczam – powiedział von Zanger w dwie godziny później. Stali przed nim wyprężeni, obaj ze Stedtkem. Kloss zaskoczony był opanowaniem i spokojem von Zangera. Spodziewał się wybuchu furii, bicia pięścią w stół, ale von Zanger był jak zwykle chłodny, spokojny, nieco znudzony. – Zdradę wykluczam – powtórzył – ale nie wykluczam gadulstwa.
– Wybaczy pan, pułkowniku – Stedtke skorzystał z chwili ciszy – ja nie mogę wykluczyć zdrady.
Pułkownik zdjął okulary, przetarł szkła skrawkiem irchy, zamrugał powiekami.
– Zostawiam panu wolną rękę, sturmfuehrer, w poszukiwaniu zdrajcy. Pozwoli pan jednak, że pozostanę przy swoim zdaniu, dopóki nie otrzymam dowodów, że wśród moich oficerów znalazł się człowiek, który sprzedał nieprzyjacielowi tak ważną informację. W każdym razie ta sprawa jest plamą na honorze naszej dywizji.
Zmyć możemy ją tylko w walce, tylko pomyślnym rezultatem następnej operacji. Ale muszę mieć gwarancję, że taki wypadek się nie powtórzy. W kasynie oficerskim pracują Rosjanki, prawda? A może któryś z panów oficerów dopuszcza się – skrzywił się z niesmakiem – jakichś poufałości w stosunku do tych cudzoziemskich kobiet. Jedno słowo wygadane po pijanemu wystarczyło. Począwszy od dziś w kasynie mogą być zatrudniane wyłącznie Niemki i volksdeutschki. Bolszewicka agentura musi działać w pobliżu – założył okulary i przyjrzał się uważnie im obu.
– Wiemy o tym, panie pułkowniku. Wiemy nawet, że w mieście działa radiostacja. W mieście albo w najbliższej okolicy. Nasz nasłuch zdołał przechwycić meldunek nadany w pięć godzin, zwracam na to pańską uwagę, w pięć godzin po naradzie u pana pułkownika. Nie zdołaliśmy jej jeszcze rozszyfrować, ale to kwestia czasu. Niestety, nie nadeszły jeszcze obiecane auta radiopelengacyjne. Bez nich tylko przypadek może sprawić, że trafimy na ślad radiostacji. Oczywiście staram się pomóc przypadkowi. Od rana moi ludzie przetrząsają dom po domu. Staramy się ich wypłoszyć, ruszyć z miejsca, wtedy łatwiej będzie złapać.
– Proszę mi meldować o wszystkim. Oczywiście nie możemy wykluczyć możliwości, o której wspomniał leut-nant Kloss, że przeciek informacji mógł nastąpić wyżej, ale zacząć trzeba od swojego podwórka. Pan, poruczniku – zwrócił się do Klossa – jest młodym oficerem o niewielkim doświadczeniu, nie ma pan za sobą ani kampanii polskiej, ani francuskiej. Myślę, że w tej sprawie powinien pan podlegać sturmfuehrerowi Stedtke, który jest doświadczonym oficerem.
– Rozkaz – powiedział Kloss. – Myślę, że mogę się wiele nauczyć od sturmfuehrera Stedtke. -Dostrzegł grymas Stedtkego i zły był na siebie, że nie potrafi rozgryźć, czy to uśmiech zadowolenia, wywołany połechtaną ambicją, czy ironia.
Ledwo wyszedł z budynku sztabu, mógł się naocznie przekonać, że Stedtke nie kłamał. Jego ludzie rzeczywiście nie próżnowali. Z niskiego, bielonego wapnem domu wyprowadzali właśnie trzech mężczyzn i dwie kobiety z rękami założonymi na kark. Pomyślał, że jedyną rzeczą, jaką mogą zrobić ukryci w pokoiku za sklepem krawca Worobina Jacek i Irena, to schować gdzieś głęboko radiostację i siedzieć na miejscu. Przy przetrząsaniu niemal wszystkich domów nie będzie czasu na szczegółową rewizję.
Skręcił wprawo. Tu też ludzie Stedtkego pracowali do spółki z żandarmami. Zatrzymywali przechodniów, obmacywali ich starannie, legitymowali, zaglądali do toreb i siatek. Jakaś kobiecina płacząc czołgała się po ziemi i zbierała porozrzucane kartofle, które wysypał jej z torby chudy, krostowaty żandarm, kilkunastu mężczyzn stało już z podniesionymi rękami, z twarzami zwróconymi w stronę muru. Byli to tylko młodzi mężczyźni, zauważył i pomyślał, że będą zapewne „ochotnikami" do pracy w niemieckich fabrykach. Przypomniał sobie swoją stocznię, obóz pod Królewcem i Pierre'a, którego nigdy już więcej nie zobaczył. Jakże chętnie by teraz z nim pogadał, podziękował za edukację. Ale nie wie nawet, czy tamtemu udała się ucieczka. Nie wiadomo, czy przespanie umówionej stacji nie było tym szczęśliwym trafem, który pozwolił mu wtedy umknąć.
Postanowił jednak wpaść do Worobina. Jednym szarpnięciem urwał guzik u płaszcza, żeby mieć pretekst do tej wizyty, skręcił w poprzeczną ulicę i dostrzegł Irkę uginającą się pod ciężarem walizy. Zdrętwiał. Szła pewnie, nie wiedząc, że za chwilę trafi na łapankę. Dobiegł do niej, gdy od rogu dzieliło ją ledwie parę kroków. Chwycił pod ramię, wziął walizkę z jej rąk, spojrzeniem rozkazał, by milczała. Zresztą po chwili zrozumiała wszystko. Pod murem stało już o kilka osób więcej. Wśród nich młode dziewczyny. A stara kobieta ciągle zbierała porozrzucane ziemniaki, plącząc się między długimi butami żandarmów i SS-manów.
Dopiero gdy minęli niebezpieczny punkt, zapytał patrząc w przestrzeń:
– Dlaczego bez rozkazu?
– Zaczęli plądrować naszą ulicę – powiedziała. -Jacek wziął szyfry i poszedł ogrodami. Uważaliśmy, że tak będzie lepiej. Kobiecie łatwiej się przemknąć. Oni szukają ludzi na roboty do Niemiec.