Kloss rzucił się błyskawicznie na ziemię, padając chwycił jakąś deskę i cisnął nią w Glaubla. Gestapowiec strzelił. Nie trafił. Kloss wytrącił mu pistolet z dłoni, upadli na ziemię. To trwało sekundy, ale Klossowi wydawało się, że trwa wieczność. Glaubel był silny i zręczny. Wyrwał się i skoczył ku bramie. Kloss błyskawicznie podniósł pistolet, strzelili jednocześnie – on i Danka. Glaubel powoli opadał na ziemię…
– Idź już – rzekł Kloss – idź szybko do Marcina. Pamiętaj, jutro dziewiąta rano.
11
Wyjechali punktualnie. W otwartym wojskowym samochodzie pod osłoną chłopców z SS. Dzień był piękny, szosa biegła przez las, potem wyskakiwała na wzgórza, które okalały łąki już zielone, pokryte lekką mgiełką. Pułkowski siedział sztywno obok Reila; oddychał głęboko. Dawno już nie widział lasu i łąk, przez wiele miesięcy pozbawiono go przestrzeni i powietrza.
– W ciągu trzech dni – powiedział Reil – wszystko skończymy.
– Czy wypuszczono moją żonę? – zapytał Pułkowski.
Reil milczał. Powinien powiedzieć „Tak, oczywiście, wypuszczą ją natychmiast po zakończeniu doświadczeń", ale patrzył na twarz polskiego uczonego i słowa nie przechodziły mu przez gardło. Przypomniał sobie, że Danka nie przyszła dzisiaj do biura, nawet się z nim nie pożegnała, i ogarnął po niepokój, że coś się musiało stać. Może ją aresztowali?
Samochód przyspieszył, zbliżali się znowu do lasu, i nagle gwałtownie zahamował. Zobaczyli przed sobą szlaban. Dwóch niemieckich żandarmów podchodziło do wozu.
– Dokumenty – powiedział jeden z nich.
– Mówiłem, żeby nas nie zatrzymywano! – krzyknął Reil.
Ci z ochrony SS już się podnosili, jeden z nich wrzasnął do żandarma:
– Otwórz szlaban, człowieku!
W tej chwili padły strzały. Żandarmi rzucili się na ziemię i otworzyli ogień. Ze wzgórza przy szosie zaterkotał erkaem. SS-mani osuwali się na ziemię, żaden z nich nie zdążył wystrzelić. Szofer oparł głowę o kierownicę, na skroni pojawiła się strużka krwi. Reil wyszarpnął pistolet z kieszeni, ale gdy odciągnął bezpiecznik, zobaczył nagle Dankę. Schodziła ze wzgórza z pistoletem maszynowym w ręku. Poczuł uderzenie, które go wcale nie zabolało, a potem usłyszał jeszcze głos Danki: „Nie strzelać!"
– Jest pan wolny, doktorze Pułkowski – powiedziała Danka, podchodząc do samochodu. Patrzyła na Reila, któremu zastygł na twarzy wyraz bezgranicznego zdumienia.
12 Dokładnie o tej samej porze, o godzinie dziewiątej trzydzieści, w mieszkaniu na drugim piętrze przy ulicy Wałowej 15 rozległ się dzwonek u drzwi. Dwaj gestapowcy, którzy grali w karty przy stole, zerwali się na równe nogi. Obaj wyszarpnęli pistolety z kieszeni.
– Tylko spokojnie – rzekł jeden z nich, zwracając się do Edwarda i Kazika. – Zastrzelę, jeśli spróbujecie jakichś sztuczek.
Edward z ogromnym niepokojem spoglądał na drzwi. Ktoś z jego ludzi? Niemożliwe, wszyscy byli widać ostrzeżeni, wszyscy wiedzieli, nikt się nie zjawił. Więc kto? Gestapowiec uderzył go kolbą w plecy i kazał otwierać. Edward powoli przekręcał klucz w zamku, potem, czując ciągle ucisk metalu na plecach, uchylił drzwi. Na progu stał listonosz.
– Czy tu mieszka pan Edward Kania? – zapytał.
W tej chwili gestapowcy zatrzasnęli drzwi. Listonosz zobaczył dwóch uzbrojonych mężczyzn.
– Panowie, co się stało?! – krzyknął. -Ja mam paczkę dla pana Kani.
– Dawaj ją tutaj – oświadczył jeden z gestapowców. Listonosz podał mu sporych rozmiarów tekturowe pudełko ze starannie wypisanym adresem.
– To ja już pójdę – powiedział. – Proszę mi tylko pokwitować.
– Zostaniesz tutaj – stwierdził gestapowiec.
– Panowie, ja mam listy.
– Poczekają – odpowiedział tamten. Wziął paczkę, położył ją na stole, zaczął zrywać sznurek, potem papier.
– Padnij! – szept listonosza zabrzmiał jak krzyk.
W tej chwili straszliwy huk wstrząsnął mieszkaniem. Zrobiło się czarno. Usłyszeli gruchot łamanych mebli i brzęk tłuczonego szkła: Kazik, Edward i listonosz, czarni i pokrwawieni, wybiegli na klatkę schodową. Z mieszkania wydobywały się kłęby dymu.
W gabinecie oberleutnanta Klossa z Abwehry zadzwonił telefon. Kloss podniósł słuchawkę.
– Ma pan długą linię życia – usłyszał głos Rioletta. -Gratuluję! Mam nadzieję zobaczyć niedługo pana porucznika. Spotka pan swych przyjaciół…
Kloss uśmiechnął się i odłożył słuchawkę. Podszedł do okna. Wygrał kolejną rundę.
PRZEDOSTATNI SEANS
1
Ingrid podniosła kieliszek i spojrzała na Hansa Klossa. Uśmiechała się; był to przekorny uśmiech rozpieszczonej dziewczyny, świadomej, że drażniąc partnera, niczym nie ryzykuje. On nie odejdzie.
– Gniewa się pan? – zapytała.
Pomyślał, że jest diabelnie ładna i że mu to przeszka
dza. Gdyby przynajmniej nie miała takich czystych oczu!
– Na panią nie można się gniewać – powiedział. – Zatańczymy?
– Nie. Przecież marzył pan podobno o samotności we dwoje.
Tak, obiecała, że spędzą ten wieczór razem, ale ona przyprowadziła do „Złotego Smoka" Schultza i tę Bertę, nieustannie szczebioczącą i jakby zazdrosną o Ingrid, bo nawet wówczas, gdy tańczyli razem, nie przestawała ich obserwować. Kloss czuł na sobie przez cały czas uważny wzrok Berty. Czyżby ona też? Wszystko należało brać pod uwagę: od wczoraj, to znaczy od chwili, gdy otrzymał to zadanie, najgorsze ze wszystkich, a może raczej najobrzydliwsze ze wszystkich, wiedział, że rozpoczął trudną grę.
– O czym pan myśli? – zapytała Ingrid. – Dlaczego pan nic nie mówi?
– Myślę o pani – odpowiedział.
Dziewczyna na podium śpiewała sentymentalne tango. Światła przyćmiono; wydawało się, że tłum na parkiecie chwilami nieruchomieje, a potem kołysze się w takt muzyki, by zastygnąć na nowo.
– Lubię tego „Złotego Smoka" – oświadczyła Ingrid. – To najsympatyczniejszy lokal w Berlinie.
Pomyślał, że w tym najsympatyczniejszym lokalu można spotkać całą śmietankę gestapo i SS. Wyżsi oficerowie, przyjeżdżający na parę dni urlopu, znajdują tutaj, w wąskich uliczkach Charlottenburgu, alkohol i dziewczęta. Lubią sentymentalne tanga i grę kolorowych świateł. Pomyślał, że ich nienawidzi i z trudem przywołał na twarz uśmiech. Spojrzał na Ingrid, a właściwie na jej kieliszek: był ciągle prawie pełny. Jeszcze się wahał, ale już wiedział, że nie ma innego wyboru.
– O czym pan myśli, Hans? – powtórzyła. I potem, nie czekając na odpowiedź, powiedziała cicho, patrząc na niego swymi ogromnymi oczyma: – Byłam tu ostatni raz wczesną wiosną, z Heinim. Wówczas nie tańczono, obowiązywała żałoba po Stalingradzie. Siedzieliśmy chyba przy tym samym stoliku i Heini, zupełnie jak teraz pan – spojrzała na Klossa łagodniej – był obrażony, że wzięłam ze sobą Bertę.
– Kto to był Heini? Wzrok Ingrid stwardniał.
– Następnego dnia wróciłam do Sztokholmu -powiedziała. -I nigdy już nie zobaczyłam Heiniego. Zginął w lipcu, przed trzema miesiącami.
Muzyka umilkła. Berta i kapitan Otto Schultz, którego nazywano najelegantszym oficerem Abwehry, wrócili do stolika. Berta przytuliła się do ramienia Ingrid.
– Żebyś wiedziała, jak ten Otto tańczy – szczebiotała. -Jest wspaniały… Nie wypiłaś jeszcze swojego kieliszka? Co wyście robili?
Kloss nie słuchał jej szczebiotu. Myślał o kieliszku Ingrid i o tym, że wahał się niepotrzebnie. Okazja minęła.
– Zapomnij już o nim – dotarł do niego znowu głos Berty. -Jesteś młoda i piękna, cały świat u twoich stóp. Nie zauważyłaś, jak na ciebie patrzą mężczyźni… Słyszałam rozmowę przy stolikach: „Ta świetna dziewczyna – mówił przystojny pułkownik – to śpiewaczka szwedzka, Ingrid Kield". O tam, przy trzecim stoliku.