– Nie bawi mnie to – powiedziała Ingrid. Schultz powtarzał po raz drugi jakiś kawał, potem Ingrid wstała i sama zaprosiła Klossa do tańca.
– Należy pan do gatunku sentymentalnych nieśmiałych – oświadczyła, a gdy przytulił ją mocniej, dodała: -I jednak bezczelnych. Znamy się dopiero od wczoraj.
– Mam po prostu bardzo mało czasu – szepnął i tym razem nie skłamał.
– I naprawdę sądzi pan, że zdoła ten czas wykorzystać? – wybuchnęła śmiechem, a on znowu pomyślał, że Ingrid Kield, której dokładny, a przecież zbyt oschły i rzeczowy rysopis otrzymał poprzedniego dnia z centrali, podoba mu się coraz bardziej. Jej twarz była blisko, mógł zajrzeć w jej oczy, ale odwrócił wzrok. Tę dziewczynę, którą trzymał w ramionach, musiał zabić. Ma niewiele czasu, najwyżej dwadzieścia godzin.
– Wyjeżdżam istotnie jutro rano – powiedziała – a właściwie pojutrze nad ranem. Może spotkamy się w Sztokholmie?
– Chyba po zwycięstwie.
– Wierzy pan w zwycięstwo?
– Jestem oficerem niemieckim.
– A ja – roześmiała się – obywatelką szwedzką i mam prawo nie wierzyć. Ale pan się znowu gniewa?
Gdyby nie znał dowodów jej winy, pomyślałby, że centrala popełniła błąd. Błędy się przecież zdarzają. Tym razem nie było jednak wątpliwości. Ta dziewczyna w pełni zasłużyła na śmierć i musi umrzeć, a w całym Berlinie nie było nikogo oprócz Klossa, kto mógłby wykonać wyrok. Rozkaz otrzymał poprzedniego dnia rano, gdy już wszystko było wiadomo. Polecenie przekazał stary Arnold, jedyny berliński kontakt Klossa i jego jedyny współpracownik. Człowiek absolutnie pewny, rozważny i z ogromnym doświadczeniem, ale przecież już niemłody i schorowany. Powinien odpocząć, nikt nie znał jednak Berlina tak dobrze jak on i nikt nie mógł go zastąpić.
Informacje centrali były skąpe, ale wystarczające; Arnold uzupełnił je relacją pewnego kolejarza, niegdyś członka KPD. Otóż Ingrid Kield, szwedzka śpiewaczka, od półtora roku pracowała dla polskiego wywiadu. Zwerbował ją pewien emisariusz centrali, który kursował między Berlinem i Sztokholmem, a poznał piękną Szwedkę w Paryżu. Oddała znaczne usługi. Przewoziła ważne informacje z Berlina do Sztokholmu. Łącznicy z Warszawy kontaktowali się z nią zawsze, gdy występowała w Niemczech, a występowała dość często i miała przyjaciół nawet wśród wysokich funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Sprawdzano ją też wielokrotnie, ufano jej bez zastrzeżeń. Okazało się przecież, że sprawdzano nie dość często. Gdy Ingrid Kield zdradziła…
Trzymał ją w ramionach. Uśmiechała się, ale me patrzyła na Klossa, jej wzrok błądził gdzieś po sali. Pomyślał, że gdyby wiedziała o nim cokolwiek… Jakie to szczęście, że nie otrzymał wcześniej polecenia nawiązania kontaktu z Ingrid Kield. Ani on, ani Arnold…
– Tylu tu młodych mężczyzn – powiedziała. – Ilu z nich…
– Wojna – oświadczył. Musiał się mocno trzymać w garści, żeby nie ulec czarowi tej dziewczyny. Przypomniał sobie raz jeszcze suchą relację przekazaną przez centralę i potwierdzoną przez tego kolejarza.
Było tak: przed trzema dniami łącznik z Warszawy przyjechał wieczorem na Ostbahnhof. Na peronie oczekiwać go miała Ingrid Kield. Ustalono, jak zwykle, znaki rozpoznawcze: łącznik trzymać miał w prawej ręce „Ber-liner Zeitung" i natychmiast po wyjściu z wagonu zapalić papierosa małą zapalniczką. Ingrid powinna również mieć „Berliner Zeitung" i trzy czerwone goździki.
Kloss znakomicie wyobrażał sobie tę scenę. Widział ją teraz, gdy patrzył na twarz Ingrid.
Łącznik opuścił wagon jako jeden z ostatnich. Rozejrzał się uważnie, był przecież doświadczonym kurierem, ale nie dostrzegł nic podejrzanego. To znaczy: dostrzegł zbyt późno… Zobaczył Ingrid Kield trzymającą w ręku czerwone goździki. Uśmiechnęła się do niego, może właśnie tak jak teraz do Klossa. Łącznik ruszył w jej kierunku. I wtedy zauważył jej drobny, niedostrzegalny niemal gest, może ruch dłonią, może pochylenie głowy. Parę kroków z tyłu, za dziewczyną, stał człowiek w skórzanym płaszczu. Dopiero po paru sekundach zobaczył drugiego mężczyznę, również w skórzanym płaszczu, stojącego już bliżej schodów prowadzących do hali dworcowej. Na schodach – jeszcze trzech. Rozpoznawał ich bezbłędnie; wiedział już: zasadzka.
Ingrid uśmiechała się jeszcze, gdy mężczyzna skoczył na tory. W tej chwili zaryczał megafon: Schnellzug Ber-lin-Prag… Łącznik przebiegł przed nadjeżdżającym parowozem, miał szansę, w każdym razie mógł sądzić, że ma szansę, jeśli sąsiedni peron nie byłby obstawiony. Niemcy precyzyjnie przygotowali jednak akcję. Dwóch, w czarnych płaszczach i szarych kapeluszach, czekało już na niego. Zobaczył pustą, betonową płaszczyznę i gestapowców z bronią w ręku. Wtedy sięgnął po pistolet. Kloss wiedział dokładnie, co myślał łącznik naciskając po raz pierwszy cyngieclass="underline" myślał, ile ma naboi w magazynku i że jeden musi zachować dla siebie, jeśli tamci nie będą strzelać zbyt celnie. Nie miał żadnej szansy. Dwóch gestapowców wpadło na peron, trzeci nadbiegł z automatem. Łącznik wystrzelił pięć razy, zgryzł i przełknął bibułkę, którą trzymał w pasku od zegarka. Potem przyłożył lufę do skroni, ale w tej chwili trafiła go seria. Była celna. Kolejarz opowiadał jeszcze, że Ingrid i kierujący zapewne akcją gestapowiec podeszli do trupa.
Gestapowiec krzyczał na swoich ludzi; przeszukali kieszenie zmarłego, a piękna dziewczyna rzuciła trzy goździki na ciało. Ten gest wydał się Klossowi szczególnie wstrętny.
Więc nie mogło być żadnej wątpliwości: Ingrid Kield zdradziła. Zmuszona? Szantażowana? Kloss nie bardzo w to wierzył. Mogła przecież nie przyjeżdżać do Niemiec, była obywatelką szwedzką, nic jej nie groziło w jej kraju. Współpracowała z gestapo najzupełniej dobrowolnie. I to już przynajmniej od paru miesięcy. Stwierdzono bowiem, że łączniczka, z którą kontaktowała się Ingrid podczas swego poprzedniego pobytu w Berlinie, została aresztowana natychmiast po powrocie pięknej Szwedki do Sztokholmu. Nie ustalono wówczas okoliczności tej wpadki, sądzono, że to przypadek… Teraz wszystko stało się jasne…
Dwadzieścia godzin… Jeśli Kloss nie zdoła w tym czasie wykonać wyroku, zginie przynajmniej jeszcze jedna osoba. W radiogramie centrali, który odebrał Arnold, informowano, że łączniczka, jadąca z Paryża do Warszawy, spotka się jutro, a raczej pojutrze, bo o godzinie drugiej nad ranem, z Ingrid Kield na dworu berlińskim. O czwartej trzydzieści śpiewaczka ma pociąg do Sztokholmu; na dwie godziny przed opuszczeniem Berlina zamierzała więc wydać w ręce gestapo jeszcze jedną osobę. Łączniczki centrala nie mogła już uprzedzić: nie było kontaktu. Jej życie zależało więc wyłącznie od Klossa. Jeśli nie zabije Ingrid… Nie rozpatrywał nawet takiej możliwości…
– Milczał pan przez cały czas, Hans – powiedziała Ingrid, gdy wracali do stolika.
– Tańczyłem z panią – odpowiedział.
Kieliszek panny Kield stał ciągle pełny na swoim miejscu. Kloss wsunął rękę do kieszeni i wymacał mikroskopijne pudełeczko otrzymane od Arnolda. Zawierało truciznę działającą po trzech-czterech godzinach. Czy gestapo rozpocznie drobiazgowe śledztwo? Zapewne tak. Z tym należało się liczyć, ale podobno obecność tej substancji dość trudno stwierdzić w organizmie, nawet podczas sekcji, a panna Kield ma mnóstwo znajomych, głównie w teatrze, więc może tam szukać będą mordercy, jeśli dojdą do wniosku, że to morderstwo.
Okazja skorzystania z zawartości pudełka trafiła się nadspodziewanie szybko. Wysoki podporucznik stuknął obcasami i poprosił Ingrid, a Schultz natychmiast, jakby się bał, że Kloss go uprzedzi, porwał Bertę na parkiet. Kloss został nareszcie sam przy stoliku. Nikt go nie obserwował, tego przynajmniej był pewien; wsypał do kieliszka szczyptę białego proszku, koniak nie zmienił barwy. Zapalił papierosa i przymknął oczy; zadanie było właściwie wykonane. Czy ta trucizna działa bezboleśnie? Czy dostatecznie szybko? Wolałby wiedzieć, że Ingrid Kield nie będzie umierała zbyt długo… Grano znowu sentymentalne tango. Dziewczyna na podium miała chrapliwy, niski głos.