– Poruczniku Kloss – usłyszał. Nie mylił się, to był kobiecy głos. Skąd kobieta w bunkrze? Nie, przecież to nie kobieta, to jego ordynans, Kurt.
– Kurt – powiedział, ale nie usłyszał swego głosu.
– Poruczniku Kloss – znów ten kobiecy głos. Na pewno stanęła gdzieś za nim, wystarczy tylko obrócić się, by ją zobaczyć. Ale dlaczego tak trudno zmienić pozycję?
I nagle ujrzał twarz kobiety tuż przed sobą. Nie mógł tego pojąć. Widział ją przez wąską szczelinę tuż przed oczyma, to znaczy musi być na zewnątrz tego bunkra, a słyszy ją tak, jak gdyby była tuż obok. Coś wtragnęło między jego oczy a niewyraźny zarys kobiecej sylwetki. I zaraz potem poczuł przyjemny, chłodny dotyk. Już wiedział – to była ręka kobiety. Zobaczył siebie, ileż to lat temu – piętnaście, a może więcej? Chorował na szkarlatynę, leżał w pokoju o zasłoniętych oknach i czekał, czekał na coś. Aż wreszcie przyszła matka, położyła mu chłodną dłoń na czole i wiedział już, że właśnie tego dotknięcia oczekiwał.
Mamo – chciał powiedzieć, wbrew zgrubiałym wargom – jestem bardzo chory, mamo. – Ale wiedział, że to zbyt trudne…
Znów dostrzegł kobietę w polu widzenia. I nagle zachciało mu się śmiać. Zrozumiał, skąd to wyobrażenie, że znalazł się w bunkrze i patrzy na świat przez wąską szczelinę. Miał obandażowaną głowę, tylko oczy pozostały nie zasłonięte. A kobieta, która się nad nim pochyla, nie jest matką. To młoda, ładna dziewczyna. Spod białego czepka z czerwonym otokiem wyglądają kosmyki ciemnych włosów.
– Jak się pan czuje, poruczniku Kloss? Czy może pan odpowiedzieć? – usłyszał jej głos.
Zrozumiał, co mówiła, choć zdał sobie równocześnie sprawę, że słowa te wypowiedziane zostały w innym, jakimś obcym języku. Innym językiem mówiła do niego matka, w innym formułował przed chwilą swoje myśli. Ale przecież doskonale rozumie, co ta kobieta doń powiedziała. Do niego? To zabawne, zwracała się do jakiegoś porucznika Klossa, a on przecież nie jest porucznikiem Klossem, nazywa się Staszek Moczulski, ma dziesięć lat i bardzo ciężko choruje na szkarlatynę.
Usłyszał, a raczej poczuł, że kobieta odchodzi. Zobaczył przed sobą wąską krawędź parapetu okiennego, a pod nią kilka żeberek kaloryfera. Zaczął liczyć te żeberka – raz, dwa, trzy…
Znów po kilku godzinach, a może dniach, usłyszał jakieś głosy. Nie otwierając oczu, dotknął dłonią twarzy i nie wyczuł bandaża. Powoli uchylił powieki, dostrzegł
mężczyznę w białym kitlu narzuconym na mundur, a obok niego tę samą kobietę z niesfornymi włosami wymykającymi się spod czepka. Złote binokle na nosie mężczyzny podrygiwały zabawnie przy każdym ruchu jego głowy
– O, widzę, że nasz porucznik wraca do siebie – odezwał się mężczyzna.
– Gdzie jestem? – zapytał.
– W szpitalu w Wiesbaden, poruczniku Kloss.
– Skąd się tu znalazłem?
– Zbombardowano pociąg – powiedział doktor. – Miał pan dużo szczęścia, tylko dwudziestu czterech ocalało z tego pociągu, a pan prawie nie odniósł ran.
– Wszystko mnie boli.
– Potłuczenie, ogólna kontuzja, prawdopodobnie wstrząs mózgu. Czy nie ma pan mdłości?
– Nie, tylko nie mogę sobie przypomnieć, skąd się wziąłem w tym pociągu.
– Ze znalezionych przy panu papierów wynika, że jechał pan do Francji.
– Bez przerwy pan mówił o Paryżu – wtrąciła pielęgniarka. – O kasztanach na placu Pigalle.
– O kasztanach? – zainteresował się lekarz.
– Co jeszcze mówiłem? – chciał się podnieść, poczuł dojmujący ból pod obojczykiem i opadł na poduszki.
– Spokojnie – przestrzegł lekarz. – Ma pan wszystkie kości całe, ale jest pan solidnie potłuczony. Znaleźli pana dwadzieścia metrów od nasypu. Podmuch musiał pana wyrzucić z pociągu.
– Co mówiłem? – chciał wiedzieć.
– Jakieś głupstwa- zbagatelizowała pielęgniarka. – Połowy nie mogłam zrozumieć. Zresztą mówił pan w obcych językach.
– Proszę się nie denerwować – uspokoił go lekarz. -To normalne przy wstrząsie mózgu. Ale mogę pana zapewnić, że żadnych tajemnic wojskowych pan nie zdradził, oberleutnant Kloss, a nawet gdyby pan cokolwiek powiedział, to i tak nikt by pana nie zrozumiał, bo obrażenia, jakie pan odniósł, łączą się z zaburzeniami mowy.
– Jak długo tu jestem? – chciał wiedzieć Kloss.
– Trzy dni. A za dwa tygodnie skierujemy pana na komisję. Ale nie radzę spodziewać się po niej zbyt wiele. Pójdzie pan na front.
– Chcę pójść – powiedział Kloss – mam skierowanie do jednostki, powinienem już tam być.
Lekarz wzruszył ramionami, złote binokle drgnęły mu na nosie, poprawił je lewą ręką, dopiero teraz Kloss dostrzegł, że tam, gdzie powinna być prawa ręka doktora, zwisa pusty rękaw.
– Stanie się po pańskiej myśli – rzekł. – Siostro, od jutra dla pacjenta dieta wzmacniająca, musi nabrać sił, zanim znajdzie się tam, gdzie mu tak spieszno. – Obrócił się na pięcie i ruszył ku drzwiom. Za nim podreptała siostra.
Kloss rozejrzał się po sali. Cztery jednakowe białe łóżka, wszystkie, z wyjątkiem jednego, zajęte. Ranni obwiązani bandażami jak mumie, jeden z nogą uwieszoną na wyciągu. Słychać było jego miarowe sapanie i pochrapywanie. Poza tym panowała cisza.
Kloss przymknął oczy, usiłując przywołać to, co zdarzyło się trzy dni temu. Pociąg. Tak, pamięta, miękkie pulmanowskie przedziały, niebieskawy półmrok lamp, jakiś oficer rozpostarty wygodnie na kanapie. Pułkownik. Kloss wymienił swoje nazwisko, tamten także się przedstawił. Co on powiedział? Jakie nazwisko wymienił? Ani rusz nie może sobie przypomnieć. Jakaś banalna rozmowa. Pułkownik łaskawie podsunął mu cygaro. Nie mógł spać i towarzystwo młodego oberleutnanta widać go ucieszyło. Zdaniem obersta Tiedego, właśnie Tiede, tak się nazywał, zbyt wielu młodych oficerów wysyła
się do oddziałów okupacyjnych, zamiast na front. Pułkownik Tiede uważał, że to błąd, że krzywdzi się tych młodych, którzy tylko w boju mogą zyskać niezbędne doświadczenie i szansę szybkiego awansu. Kloss łatwo się z nim zgodził…
Tak, to pamięta, ale co było przedtem? Wsiadł do tego wagonu w Monachium, wsiadł w ostatniej chwili, kiedy pociąg już ruszał. Dlaczego czekał tak długo? W tym musi tkwić jakaś zagadka, ale jaka? Pamięta przecież, że przyszedł wcześnie, że spacerował z pół godziny tam i z powrotem między kioskiem z gazetami a podziemnym przejściem na inne perony. Czekał na kogoś? Pamięta, że kupił paczkę papierosów w kiosku i wypalił kilka, nim wsiadł do tego pociągu. Ale na co czekał? Może na kogo? Bezmyślnie wpatrywał się w żeberka kaloryfera, policzył je – było ich czternaście – potem podniósł wzrok wyżej. Na parapecie stała doniczka z paprocią, niedawno widział podobną paproć, gdzie to było? Ale tamta nie stała na parapecie.
I Kloss zobaczył nagle małą wystawę sklepu przy jednej z przecznic ulicy Puławskiej w Warszawie; między stosem chińskiej porcelany a starą szablą stała doniczka z paprocią, znak, że do sklepu można wejść bezpiecznie. Wpadł tam tuż przed piątą, kiedy właściciel zabierał się do zaciągania żaluzji. Pół godziny przedtem szef Klossa, oberst Rhode, wręczył mu kopertę z rozkazem wyjazdu. Centrala Abwehrstelle przypomniała sobie, że oberleutnant Kloss pracował przy przerzucie agentów w Kol-bergu i postanowiła wykorzystać jego doświadczenie we Francji. I tak oberleutnant Kloss otrzymał służbowe przeniesienie do Saint Gille w Normandii. Przyszedł oto do nie odwiedzanego prawie antykwariatu, ukrytego w bocznej uliczce, by zameldować o tej nagłej decyzji swojej niemieckiej zwierzchności. Kłopot polegał na tym, że Kloss musiał pojechać natychmiast, bo pułkownik Rhode postanowił wykorzystać po raz ostatni swego oficera, zlecając mu przekazanie jakiejś osobistej przesyłki dla rodziny w Monachium.