Выбрать главу

– Jak długo będziesz w Monachium? – spytał an-tykwariusz.

– Najwyżej jeden dzień. W piątek muszę się zameldować w Saint Gille.

– Gdzie to jest?

– Jakaś dziura w Normandii – wzruszył ramionami Kloss – poszukaj na mapie.

– Przekażę – powiedział antykwariusz. – Na instrukcję czekaj w Monachium. Wyjedziesz z Monachium pojutrze, ostatnim paryskim pociągiem. Na peronie podejdzie do ciebie nasz człowiek i powie, co dalej.

– Jak go poznam?

– On cię pozna, zapyta, czy jedziesz do Saint Gille?

Tak. Wtedy na wystawie antykwariatu widział po raz ostatni paproć podobną do tej, która stoi na parapecie szpitalnego okna. Więc był w Monachium, przypomina sobie zagracone mieszkanie obersta Rhodego i jego żonę, tłuste, mizdrzące się babsko. Nie skorzystał z jej gościnności, przespał się w garnizonowym hotelu, a potem poszedł na dworzec.

Ostatni tego dnia pociąg odchodził o szesnastej pięćdziesiąt. Kloss wstawił walizkę do przedziału, jeszcze pustego, gadatliwy oberst Tiede musiał zjawić się później, i zaczął przechadzać się po peronie. Od żelaznej bariery do kiosku i z powrotem. Mijali go jacyś ludzie, ale żaden nie podszedł, by go zapytać, czy nie jedzie do Saint Gille.

Zapaliła się już zielona lampa oddalonego semafora, gdy zobaczył wbiegającego na peron mężczyznę w mundurze kolejarza i nieomylny instynkt podpowiedział mu, że to ten, na którego czeka. Pociąg gwizdnął ostro, przeraźliwie trzaskały zamykane pospiesznie drzwi wagonów. Mężczyzna także rozpoznał Klossa.

– Twoje przeniesienie – powiedział bez wstępu – zaskoczyło nas. Kontakt na miejscu w Normandii. Znajdą cię. Zapamiętaj hasło: „W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle". Odpowiesz, że „Zuzanna lubi je tylko jesienią" i dowiesz się, że: „Przysyła ci świeżą partię". Powtórz.

Ale Kloss nie zdążył powtórzyć. Pociąg drgnął, powoli nabierał szybkości. Wskoczył na stopień najbliższego wagonu, spostrzegł, że kolejarz już zniknął, rozpłynął się w tłumie.

Wszedł do wagonu, w przejściu natknął się na konduktora – służbistę, który zrobił mu wykład o niebezpieczeństwie związanym ze wskakiwaniem do pociągu w biegu.

Kloss w milczeniu wysłuchał pouczeń zrzędliwego staruszka, powtarzając w myśli te trzy zdania: „Najlepsze kasztany są na placu Pigalle". „Zuzanna lubi je tylko jesienią". „Przysyła ci świeżą partię".

Nagle zaczął się bać. Zrozumiał. Zaraz, zaraz… Co powiedział ten lekarz z pustym rękawem? Nie, to nie on, to ta pielęgniarka… Trzeba z niej wyciągnąć, co jeszcze mówił w malignie. Wspomniała o kasztanach. A jeśli doniosła, gdzie należy, o dziwnych słowach kontuzjowanego oficera? Jeśli uspokajający ton bezrękiego doktora był tylko grą, prowadzoną w celu uśpienia jego czujności?

Przewidziano wszystko, wysyłając go na tę robotę. Nauczył się rozpoznawać ludzi nigdy nie widzianych, rozprawiać o rodzinie, która nie była jego rodziną, nie przewidziano jednak tego, że może nastąpić chwila, kiedy straci kontrolę nad swoim mózgiem, zostanie uzależniony od przypadkowych słów wypowiedzianych w gorączce bądź malignie, wywołanej wstrząsem mózgu… Ona, ta pielęgniarka, wspomniała coś o obcym języku. Czyżby mówił po polsku? Jak przez mgłę widzi obraz swego dziecinnego pokoju z oknem zasłoniętym kraciastym kocem. Wydawało mu się, że jest chłopcem, że leży chory na szkarlatynę, że podchodzi do niego matka. Jeśli wołał ją po polsku…

Z drugiej strony trudno przypuścić, by ktokolwiek w tym szpitalu, przeładowanym zapewne jak wszystkie niemieckie szpitale wczesną wiosną czterdziestego czwartego roku, przysłuchiwał się bełkotowi kontuzjowanego oficera. Ale hasło? Jeśli wypowiedział hasło? To zdanie o kasztanach na placu Pigalle jest dostatecznie niezwykłe, by wzbudzić podejrzenie.

– Kolego – dobiegł go szept. – Kolego, masz papierosa? Odwrócił się. To ten z nogą na wyciągu spoglądał nań proszącym wzrokiem.

– Nie wiem – odparł. Z trudem przekręcił się na bok, wysunął szufladę nocnej szafki. Zobaczył swój portfel, paczkę papierosów i zapałki. Te same, które kupił w kiosku na peronie dworca w Monachium.

– Zapal – zachrypiał tamten – nie mogę się ruszyć.

– Spróbuję – odparł. Powoli zsuwał z siebie koc, który wydał mu się sztywny jak arkusz blachy. Ostrożnie spuścił z łóżka najpierw jedną, potem drugą nogę, zakręciło mu się w głowie, ale udało się usiąść. Sztywnymi, jakby nie swoimi rękami zapalił papierosa, potem, trzymając się łóżka, wstał i zrobił krok w kierunku tamtego. Ranny zachłysnął się dymem. Kaszlał długo.

Siedząc na łóżku, dotykając bosymi stopami chłodnej podłogi, Kloss usiłował zrekonstruować dalsze wydarzenia tamtej podróży pociągiem. Pamięta, że potakując od czasu do czasu słuchał jakichś rozwlekłych opowieści obersta Tiedego, pamięta jeszcze, jak pociąg wjechał na zrujnowany dworzec w Wiesbaden, zobaczył wtedy grupkę wyskakujących żołnierzy i oficerów pędzących w stronę baraku, gdzie umieszczono stację, a zapewne i bufet; myślał właśnie, czy nie należałoby wyskoczyć do bufetu, żeby napić się piwa i w ten sposób uwolnić od monotonnej jak ciurkanie wody z kranu gadaniny pułkownika, który uważał się za znawcę kobiet i przekonywał teraz Klossa o przewadze rudowłosych nad blondynkami i brunetkami, ale pułkownik, jakby odgadłszy jego zamiar powiedział, że nie warto wysiadać, bo pociąg zatrzymuje się tu zaledwie na dwie minuty. I rzeczywiście, ledwie pułkownik skończył, pociąg drgnął.

Z tego, co stało się potem, w pięć minut albo i mniej po ruszeniu ze stacji, Kloss nic nie może sobie przypomnieć. Pamięta, że zgasło światło, natomiast za oknami wybuchła jasność. Nie słyszał żadnego huku – i to go zdziwiło. Usiłował podejść do okna, poczuł, że wali się nań jakieś ciało, zrozumiał, że to Tiede, który coś krzyczy. A potem dopiero ten fragment parapetu z doniczką paproci, który wydał mu się jakimś pejzażem, oglądanym przez wąski otwór strzelnicy bunkra.

– Poruczniku Kloss, jakże tak można. – W głosie pielęgniarki usłyszał prawdziwe przerażenie. – Nie wolno panu wstawać. Proszę się natychmiast położyć. I kto to słyszał, żeby palić. Proszę mi oddać papierosy.

– Jestem już zdrowy – powiedział. Zobaczył, że siostra nie jest ani taka młoda, ani taka ładna, jak mu się wydawało. Miała szarą, niezdrową cerę i zmęczone oczy. – Położę się – dodał – jeśli dotknie mi pani dłonią czoło, jak przed godziną.

– To nie było przed godziną – roześmiała się. -Przedwczoraj. Myślał pan, że jestem matką, wołał pan matkę.

– Jak to? – zdziwił się naprawdę. – Po niemiecku?

– Oczywiście – teraz w jej głosie było zdumienie. -A w jakim języku miał pan ją wołać?

Przymknął oczy pod dotknięciem jej dłoni i prawie natychmiast zasnął.

2

Padał deszcz. Leutnant von Vormann patrzył na rozmazany pejzaż za oknem i rozmyślał o swoim aniele stróżu, który kazał mu przed trzema dniami wysiąść na zrujnowanym dworcu w Wiesbaden, by napić się piwa.

Było to tym dziwniejsze, że von Vormann nie cierpiał piwa i właśnie wtedy doznał nieprzepartego pragnienia, by poczuć jego gorzkawy smak. Może zresztą anioł stróż Erika von Vormanna nie wtrąciłby się do sprawy, gdyby nie suta kolacja w gronie monachijskich znajomych, która przeciągnęła się aż do obiadu w dniu wyjazdu. A po dużym pijaństwie zawsze dręczyło Erika pragnienie.

Gdy wlał już w siebie litrowy kufel ersatzowego piwa i wybiegł na peron, by dostrzec akurat oddalające się czerwone światełko ostatniego wagonu, nie wiedział jeszcze, że nad nim, Erikiem von Vormannem, synem i wnukiem generałów, czuwa Opatrzność. Wtedy gotów był kląć i to swoje nieprzeparte pragnienie piwa, i wczorajszą bibkę, i rozkaz, który kazał mu jechać ze spokojnego Monachium, gdzie dzięki protekcji papy generała rozgrzeby-wał papierki miejscowej Abwehrstelle, do zabitej deskami dziury na Wale Atlantyckim, gdzie prawdopodobnie robota będzie nieco inna i nikt nie będzie mu czynił uprzejmości z tej racji, że jest synem von Vormanna, a raczej wprost przeciwnie, ponieważ tata ośmielił się mieć w jakiejś sprawie inne zdanie niż genialny gefreiter i ze sztabu generalnego powędrował na mroźną Ukrainę, by mieć czas do rozpamiętywania swego błędu.