Выбрать главу

Młody von Vormann uważał się za wroga nazizmu, choć nikomu się z tego nie zwierzał. Po krótkim, szczeniackim zachłyśnięciu się ideologią narodowo-socjali-styczną, doszedł do wniosku, że z hitlerowską hołotą należy wziąć rozbrat. Nie znaczy to bynajmniej, że miał za złe Trzeciej Rzeszy ideę podboju świata, przeciwnie -uważał, że majątek w Prusach Wschodnich podupadający i chylący się ku ruinie, należałoby wzmocnić darmową

pracą niewolników, nie miałby także nic przeciwko temu by Vormannowie otrzymali misję ucywilizowania sporej połaci Ukrainy. Ale euforia pierwszych zwycięstw szybko minęła i Trzecia Rzesza upominała się o von Vormanna. Tata, który dawno zwątpił, że zrobi z Erika prawdziwego oficera, zostawił mu dobrą, cichą, niemal że cywilną posadkę w Monachium. Teraz to się skończyło.

Pejzaż za oknem był szary, monotonny, nie przypominał kolorowych widokówek, jakie kolekcjonował mały Erik. Prawdę mówiąc, nie był ciekaw Francji, w gruncie rzeczy pogardzał wszystkim, co nie było pruskie, nawet w stosunku do Bawarczyków odczuwał coś na kształt pogardy pomieszanej z nieufnością.

Von Vormann spojrzał na zegarek. Jeśliby wierzyć rozkładowi jazdy, od czterdziestu minut powinni być w Samt Gille. Coś się psuje" w machinie niemieckiego porządku.

Otworzył okno. Zimny, mokry wiatr uderzył go w twarz. Niedaleko musiało być morze. Zza zakrętu wyłaniać się zaczęły spiczaste dachy Saint Gille, a bliżej, na pierwszym planie, brunatne, wtopione w grunt równoległościany betonowych umocnień -Wał Atlantycki, który ma zatrzymać inwazję Anglików i Amerykanów. Czy zatrzyma? Erik von Vormann podniósł kołnierz płaszcza, sięgnął na półkę po elegancki neseser.

Kiedy wieczorem przyszedł do kasyna, ulokowanego w restauracji dawnego hotelu o pretensjonalnej nazwie „Majestic" – szyldu nikomu nie chciało się zdjąć i wisiał nadal nad wejściem – wróciło doń pytanie, jakie sobie zadał, gdy oglądał z wagonu pierwszej klasy betonowe umocnienia na wybrzeżu: Czy zdołają powstrzymać aliantów, czy uniemożliwią lądowanie?

Nalał do szklanki wina. Było dosyć podłe. Pomyślał o swoim ojcu, który gdzieś tam na zachodniej Ukrainie „skraca linię frontu", żeby użyć oficjalnej nomenklatury. Nie trzeba być wielkim strategiem, żeby wiedzieć, co to oznacza. A von Vormann pamięta z dzieciństwa chorągiewki na wielkich sztabowych mapach swojego ojca w czasach, gdy stary Prusak miał jeszcze nadzieję, że zrobi z syna prawdziwego oficera.

Kątem oka dostrzegł wchodzącego do kasyna pułkownika Elerta, swego od dzisiaj bezpośredniego przełożonego. Czym prędzej sięgnął po gazetę i z udanym zainteresowaniem zaczął studiować przedwczorajszy komunikat Oberkommando der Wehrmacht, myśląc równocześnie, że do tej dziury, gdzie go zesłano, nawet gazety przychodzą z opóźnieniem. Nie miał ochoty na rozmowę z Elertem. Nie podobały mu się: rubaszna wesołość i prostackie maniery grubego pułkownika. Prymitywny, przemądrzały, ordynarny – jak go ocenił po pierwszym zetknięciu, gdy Elert, przeglądając jego papiery, powiedział: „Poruczniku Vormann". „Nazywam się von Vormann" – stwierdził wtedy Erik, świadomie akcentując von. Ale Elert jakby tego nie dosłyszał, w rozmowie jeszcze dwukrotnie nazwał go Vormannem.

Na nic się nie zdało zasłanianie gazetą. Elert stał przy jego stoliku.

– Proszę sobie nie przeszkadzać, poruczniku – rzekł, gdy von Vormann, udając zaskoczenie, stanął na baczność. Nogą przysunął sobie krzesło, siadł albo raczej klapnął, jak to w myślach notował porucznik. Nie pytając nalał sobie wina.

– Jeszcze ciągle samotnie, poruczniku? Jeszcze bez towarzystwa? Jeśli pan chce, poznam pana z kolegami.

– Dziękuję, panie pułkowniku, przedstawiłem się już swoim przełożonym – odparł chłodno. – Tutaj jestem prywatnie.

– Trzeba sobie koniecznie znaleźć towarzystwo, bo tu cholernie nudno.

– Nigdy się nie nudzę, panie pułkowniku.

– Rozumiem – roześmiał się. – Siedząc samotnie, znajduje się pan w najlepszym towarzystwie. A może opowiada pan sobie anegdoty? – spoważniał. – Proszę pamiętać, że my, oficerowie Abwehry, powinniśmy mieć jak najbliższe kontakty z ludźmi. I w naszej służbie, drogi Vormann, nie ma podziału na czas urzędowy i prywatny. Zapamięta pan to?

– Tak jest – odparł. Jakże go nienawidził w tej chwili, jakże chętnie trzasnąłby teraz z rozmachem w tę tłustą, zadowoloną z siebie gębę. Jakim prawem taki Elert ośmiela się pouczać jego, von Vormanna? Karcić go jak uczniaka?

Elert przyglądał się chwilę twarzy von Vormanna.

– No dobrze, poruczniku, proszę się rozejrzeć w Sa-int Gille, choć Bogiem a prawdą dużo tu do oglądania nie ma. A za dzień, dwa zabierzemy się do roboty. – Nie kiwnąwszy nawet głową von Vormannowi wstał i skierował się ku drzwiom, jakby jedynym powodem przyjścia do kasyna była właśnie rozmowa z nim.

Erik odsunął gazetę, rozejrzał się po sali. Przy sąsiednim stoliku jakiś kapitan saperów opowiadał dwóm porucznikom swoje wrażenia z burdelu w Hawrze, przy bufecie białowłosy, bezrzęsy podoficer SS przekomarzał się z pulchną dziewczyną ze służby pomocniczej. Von Vormann poczuł, że ktoś go obserwuje, spojrzał w tamtą stronę. Przy stoliku pod oknem siedział samotny, jak on, mężczyzna w mundurze organizacji Todt. Gdy dostrzegł, że von Vormann go zauważył, wstał i ruszył ku niemu.

– Przepraszam, panie poruczniku.

– Słucham? – spojrzał chłodno. Mężczyzna w mundurze organizacji Todt uśmiechnął się dość niepewnie.

– Czy można się przysiąść do pana porucznika? Ja także niedawno przyjechałem i też jestem zupełnie sam. Nikogo tu nie znam. Byłem w Generalnej Guberni…

Czy Erikowi się zdaje, czy też ten mężczyzna jest przestraszony?

– Proszę -wzruszył ramionami. -Jeśli pan uważa, że we dwójkę będzie zabawniej, niech pan siada. – Przypomniał sobie niedawną lekcję Elerta o konieczności nawiązania znajomości z ludźmi. Niech i tak będzie.

– Nazywam się Ormel – powiedział mężczyzna z tym samym uśmieszkiem na ustach. – Będę rad, jeśli pan porucznik wypije ze mną kieliszek koniaku. Jestem tu od trzech dni i już wiem, że wino jest tu świńskie, ale koniak… – strzelił palcami, chcąc zwrócić na siebie uwagę przechodzącej kelnerki. – Dwa koniaki, panienko -krzyknął. – Przedwojenne – dodał i roześmiał się, jakby to był dobry dowcip.

Dopiero teraz von Vormann zauważył, że to, co brał za uśmieszek tamtego, było grymasem, wywołanym przez niezbyt sprawnego chirurga. Przyjrzawszy się bliżej Ormelowi, spostrzegł bliznę w lewym kąciku ust, zbyt mocno naciągnięty fałd skóry, który dawał wrażenie nie schodzącego z ust uśmiechu.

– Nazywam się von Vormann – rzekł Erik – i prawdę mówiąc, lubię samotność. A koniaku z panem nie wypiję, pospieszył się pan z zamówieniem.

– Będę musiał wypić sam – powiedział Ormel. Podsunął von Vormannowi pudłeko z papierosami, a gdy Erik nie zareagował, wyjął papierosa i zapalił.

– Pan przyjechał dzisiaj rano, prawda?