– Widzę, że trudno pana zrazić – poprawił monokl. – Cóż z tego?
– Jechał pan przez Paryż?
– Obawiam się, że innej drogi nie ma.
– Mam nadzieję, że miał pan trochę czasu, żeby zobaczyć Paryż.
– Uważa pan to miasto za tak interesujące?
– W Paryżu – powiedział tamten, patrząc mu prosto w oczy – najlepsze kasztany są na placu Pigalle.
– Najlepsze kasztany są na placu Pigalle? – powtórzył von Vormann. – Być może, ale dlaczego uznał pan za konieczne poinformować mnie o tym?
Ormel wybuchnął śmiechem. Ten śmiech wydał się Erikowi nieszczery, jakby wymuszony.
– Gdyby pan był dłużej we Francji, wiedziałby pan, że na placu Pigalle najlepsze są nie kasztany, lecz… – uczynił gest, jakby chciał szepnąć coś von Vormannowi do ucha.
Erik powstrzymał go.
– Domyślam się, co pan mi chce powiedzieć i nie interesują mnie specjalności placu Pigalle.
Kelnerka postawiła przed nimi dwie lampki koniaku. Ormel jednym haustem wychylił szklaneczkę, potem sięgnął po następną. Wstał spiesznie.
– Bardzo mi było miło poznać pana porucznika. – Zawiesił głos, jakby na coś czekał. Von Vormann pomyślał, że na podanie ręki, nie zamierzał świadczyć mu tej przyjemności. Chłodno skinął głową.
Patrząc w lustro, zawieszone naprzeciw jego stolika, dostrzegł Ormela, jak płacił przy bufecie kelnerce, potem spiesznie szedł ku drzwiom. Von Vormann pomyślał, że nieźle byłoby pójść i zobaczyć, dokąd tak spieszy się mężczyzna, który jeszcze pięć minut temu gotów był prowadzić z nim bezsensowną rozmowę o jakichś kasztanach na placu Pigalle.
Gdy wyszedł z kasyna, musiał przez chwilę przyzwyczaić wzrok do mroku. Miasteczko było kompletnie zaciemnione. Dopiero po paru sekundach dostrzegł sylwetkę spiesznie oddalającego się mężczyzny. Ruszył za nim.
Ormel szedł szybko, nie oglądając się. Nagle zniknął. Von Vormann zaczekał chwilę. Usiłował zapalić papierosa, co na szalejącym wietrze nie było rzeczą łatwą. Wreszcie mu się udało. Zapamiętał miejsce, w którym zniknął mężczyzna o sztucznym uśmiechu i przetraszo-nych oczach. Zobaczył szary masyw sporej willi za płotem z żelaznych sztachet, ciemnej, jak wszystkie domy w mieście. Zza szczelnie zamkniętych okiennic dobiegały muzyka i gwar głosów. Zawrócił i wtedy dostrzegł półokrągły napis nad furtką: Pensjonat „Le Trou".
3
Jeanne Mole, właścicielka cieszącego się niedobrą sławą wśród mieszkańców Saint Gille pensjonatu „Le Trou", żegnała ostatnich gości. Szczególnie niechętnie wychodził młody, dwudziestoparoletni lotnik o dziecinnej, pokrytej meszkiem twarzy, zaróżowionej jaku dziewczyny. Ale w końcu i z nim się udało. Wyrwała się z jego objęć i delikatnie wypchnęła na dwór.
Podeszła do lustra, przyjrzała się zszarzałej ze zmęczenia twarzy. Przydałaby się jej wizyta u kosmetyczki.
Jeśli uda się ta akcja na więzienie – pomyślała sobie po kobiecemu – pojadę do Hawru i zrujnuję się na najlepszą kosmetyczkę.
Z prawdziwą ulgą myślała, że za chwilę pójdzie do łazienki i gorącą, jak najgorętszą wodą zmyje z siebie wraz z makijażem brud obcowania z ludźmi w nienawistnych mundurach, lepkość obmacujących ją rąk, obmierzłość pożądliwych spojrzeń i w tym momencie przypomniała sobie, że za drzwiami pokoju, skąd dochodziły dźwięki patefonu, został jeszcze jeden. Patrząc w lustro, ułożyła usta w kształt uśmiechu i nacisnęła klamkę. Kapitan saperów zerwał się na jej widok.
– Nareszcie, Jeanne, czekanie na panią trwało całą wieczność!
Nie był, oj nie był wzorcowym egzemplarzem nordyckiej rasy ten kapitan, którego nazwisko uleciało młodej kobiecie z pamięci, a o którym wiedziała tylko, że buduje drugą linię umocnień gdzieś w rejonie Caen. Dlatego właśnie, a nie dla jego łysej jak kolano głowy, obwisłych jak u buldoga, kiepsko ogolonych policzków i krzywych, krótkich nóg pozwoliła mu zostać dłużej. Ta znajomość może się okazać pożyteczna. Centralę zainteresuje zapewne druga linia umocnień, a z tego małego świntucha o wiecznie spoconych dłoniach uda się coś wycisnąć.
Wymknęła się zręcznie z jego rąk, zadała sobie gwałt i pogłaskała go pieszczotliwie po chropawym policzku.
– Mamy przecież interesy do załatwienia, kapitanie. Dlatego pozwoliłam panu zostać.
– A ja myślałem… – westchnął i powiódł językiem po wargach.
– Na pana miejscu nie traciłabym nadziei – roześmiała się – ale przede wszystkim interesy. – Otworzyła ogromną szafę z lustrem, zdjęła z półki zawinięty w gazetę kupon kwiecistego materiału. – Przywiozłam to specjalnie dla pana z Paryża. Podoba się?
– Pani mi się podoba – pochylił się łapczywie nad jej dłonią.
– Ile lat ma pańska żona? – przywołała go do porządku.
– Po czterdziestce.
– A tusza?
– Znacznie tęższa od pani.
– No, to materiał będzie znakomity. Miały być jeszcze perfumy. Jaki zapach pan lubi?
– Ten, którego pani używa.
– O, to będzie kosztowało drożej, ale oczywiście ma pan u mnie kredyt. Pan chyba stąd nie wyjeżdża?
– Skądże! Mam roboty jeszcze na pół roku. A gdyby pani pozwoliła, zostałbym tu na zawsze. – Usiłował ją znowu objąć.
– Ależ, kapitanie – zaprotestowała. – Jest pan, jak każdy prawdziwy mężczyzna, strasznym kłamczuchem.
– Jeanne – zachrypiał, zbliżając twarz do jej twarzy.
Kobieta niezauważalnie dla niego dotknęła butem przycisk ukryty pod dywanem. Tłumiąc odruch obrzydzenia, pozwalała się całować. Kiedyż ta Marlena się wreszcie zjawi?
Nareszcie rozległo się pukanie i prawie natychmiast otwarły się drzwi. Stanęła w nich gruba służąca.
– Ryby przywieźli, proszę pani.
– Wyprowadź pana kapitana – rzekła Jeanne, poprawiając włosy.
– Ze też zawsze muszą nam przeszkodzić. Do jutra, Jeanne.
Zmęczona padła na fotel i nasłuchiwała trzaśnięcia drzwi. Potem podeszła do okna i upewniwszy się, że kapitan saperów nareszcie wyszedł, ruszyła po schodach na górę.
Henri otworzył drzwi, zanim zdążyła, zapukać. Trzymał w zębach czarną, pogryzioną fajeczkę.
– No i co? – zapytał.
– Niewiele – odparła – roboty mają co najmniej na pół roku. – Podeszła do umywalki, przemyła twarz. – Daj mi papierosa – zwróciła się do mężczyzny w mundurze organizacji Todt, który zasępiony siedział przy oknie. -Widziałeś się z nim? – rzuciła, gdy podawał jej ogień.
– Jean Pierre pokpił sprawę – powiedział Henri. – Teraz się gryzie.
– Co to znaczy pokpił? – wzruszył ramionami mężczyzna od Todta. – Znalazłem faceta: młody, co prawda tamten miał być oberleutnantem, a ten miał tylko dystynkcje leutnanta, ale nikt więcej do Saint Gille nie przyjechał. Sprawdziłem to.
– Nie odpowiedział na hasło? – zgadła Joanna.
– Powiedziałem hasło nie temu, co trzeba. Jeśli się połapał…
– Myślisz, że coś spostrzegł?
– Diabli go wiedzą, taki laluś z monoklem. Końska gęba bez uśmiechu, chciałem mu powiedzieć, co robią dziewczynki na Pigalle, ale dał mi do zrozumienia, że go to nie bawi. W ogóle nie chciał ze mną gadać.
– Myślę, że Jean Pierre powinien wyjechać z Saint Gille, przynajmniej na jakiś czas – zaniepokoiła się Jeanne.
– Nie – powiedział Henri – wykluczone. Jutro robimy akcję na więzienie. Lada dzień mogą wywieźć stąd Marka. Jeśli nie zrobimy tego jutro – postukał fajeczką w brzeg stołu – może być za późno. A Jean Pierre jest do tego potrzebny, jego mundur, jego papiery, jego znajomość niemieckiego. Jasne?
– Tak – powiedział Jean Pierre – muszę zostać. Zresztą, może niepotrzebnie się denerwujemy. Ten von Vormann nie wyglądał na specjalnie rozgarniętego.