– W porządku – podsumował Henri. – Pogadajmy o jutrzejszym dniu. – Postawił na stole pudełko zapałek, opróżnione przedtem z zawartości. – To jest merostwo – powiedział – piwnice więzienia są od strony rue de la Republiąue. Podjedziesz ciężarówką – zwrócił się do Jean Pierre'a – tu – położył zapałkę koło pudełka…
4
Leutnant von Vormann z lekkim rozbawieniem myślał o zadaniu, jakie sobie postawił po rozmowie z Elertem. Początkowo rola przynęty, jaką mu wyznaczył pułkownik, niezbyt mu przypadała do gustu, ale po kilku nieudanych próbach, wciągnęła go ta gra.
A zaczęło się wszystko zupełnie niespodziewanie dla Erika wczoraj wieczorem. Korzystając z tego, że przestało padać, poszedł na długi spacer, aż do końca bulwaru, tam, gdzie ulica przekształca się w zwykłą, wysadzaną platanami drogę, a miejsce wytwornych willi i pensjonatów zajęły pobielone domki z rozwieszonymi na podwórzach sieciami. W drodze powrotnej doszedł do wniosku, że nieźle by mu zrobił kieliszek koniaku, więc skręcił z bulwaru w stronę rue de la Republique, gdzie powinna być jeszcze czynna jakaś kafejka.
I właśnie wtedy się wszystko zaczęło. Nadjechał jakiś ciężarowy samochód, sprzed bramy merostwa ktoś strzelił, z zabudowań sąsiedniej szkoły wybiegli żołnierze.
Kiedy rozległa się strzelanina, Erik ku swemu zdumieniu nie poczuł strachu, lecz coś w rodzaju ciekawości. Domyślił się, że miejscowi bandyci próbowali sforsować bramę merostwa, gdzie – jak już wiedział – mieściło się więzienie, wyjął z kabury rewolwer, nie używany jeszcze od początku wojny, odbezpieczył go i pobiegł w kierunku strzelaniny.
Gdy wychylił się zza węgła, w świetle wystrzelonej rakiety dostrzegł ruszającą ciężarówkę i mężczyznę, który usiłował skoczyć na platformę. Dzieliło go od niego najwyżej dziesięć metrów. Von Vormann strzelił kilkakrotnie i z satysfakcją zauważył, że mężczyzna uczepiony już tylnej klapy, puszcza ją nagle i uderza twarzą o bruk. Z ciężarówki strzelano także – żadna z kuł nie trafiła Vormanna, ale sam fakt, że ktoś do niego strzelał, wprawił Erika w podniecenie.
Podbiegł do grupki żołnierzy pochylonych nad leżącym człowiekiem. Kazał go odwrócić i w świetle elektrycznej latarki dostrzegł twarz mężczyzny, który wczoraj przysiadł się do niego nieproszony i plótł o jakichś kasztanach na placu Pigalle.
Mężczyzna żył jeszcze, więc von Vormann kazał go odnieść do mieszczącego się nie opodal więziennego szpitala. Pogadał chwilę z lekarzem w mundurze sturmfueh-rera SS, a potem nie bez złośliwej satysfakcji, że obudzi szefa, postanowił zameldować o zajściu. Jednak rozczarował się. Elert jeszcze nie spał. Ze szklanką koniaku w garści studiował jakieś rozłożone na biurku papiery.
– Siadaj pan – rzekł nie wysłuchawszy przepisowej formuły oznajmiającej przybycie.
Przed chwilą zameldowano mu przez telefon o próbie napadu na więzienie, a ponieważ była to pierwsza tego rodzaju próba dokonana w tym mieście, doszedł do wniosku, że któryś z ostatnio aresztowanych Francuzów musi być grubą rybą podziemia, jeśli zdecydowano się na zaatakowanie więzienia, umieszczonego w samym sercu miasta. Właśnie usiłował coś wyczytać z rozłożonych przed sobą akt więźniów, ale do żadnych wniosków nie doszedł. Z uwagą wysłuchał sprawozdania von Vormanna, nie przerywając mu ani razu, co porucznika mile zaskoczyło. Dopiero gdy von Vormann skończył, Elert zapytał:
– Myśli pan, że da się coś z tego faceta wycisnąć?
– Ciężko ranny, panie pułkowniku. Ode mnie dostał w głowę i w płuca, ale któryś z żołnierzy trafił go serią w brzuch. Rozmawiałem z lekarzem więziennym nie robi wielkich nadziei.
– Nieprzytomny?
– Tak. – Von Vormann wzruszył ramionami. – Dwie, trzy godziny życia.
– Więc pan powiada, panie Vormann…
– Nazywam się von Vormann, panie pułkowniku.
– Proszę nie przerywać, poruczniku Vormann. Więc ten facet wydał się panu podejrzany już wczoraj i poszedł do pensjonatu „Le Trou". To by się nawet zgadzało. A jak brzmiało to zdanko? Proszę je powtórzyć.
– W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle. Pułkownik podniósł słuchawkę telefonu.
– Jest wóz? – szczeknął. A potem do von Vormanna: – Pojedziemy pogadać z tym pańskim Ormelem.
– Przepraszam, panie pułkowniku. Kiedy wspomniałem o pensjonacie „Le Trou", powiedział pan: „To by się nawet zgadzało". Czy mam rozumieć, że…
– Nic pan nie ma rozumieć, mój drogi Vormann. Od rozumienia jestem tu ja. A pan od wykonywania moich poleceń.
Kto wie, czy to rzucone mimochodem zdanie nie zdecydowało, że Erik von Vormann postanowił wziąć udział w grze na własną rękę. Dużo by dał za to, gdyby udało się przytrzeć nosa temu butnemu ordynusowi.
Szpitalem więziennym była piwnica bez okna, pomalowana na biało. Trzy przykryte burymi kocami sienniki, kulawy stół ze strzykawkami i najniezbędniejszymi medykamentami stanowiły całe umeblowanie. Gdy Elert z von Vormannem weszli do sali, usłyszeli chrapliwy oddech człowieka patrzącego w sufit. Tylko ten jeden siennik był zajęty. Lekarz w esesmańskim mundurze i narzuconym nań białym kitlu odwrócił głowę na ich wejście.
– Agonia – rzekł.
– Proszę mu dać jakiś zastrzyk – powiedział Elert, a na wzruszenie ramion tamtego dodał: – Daj mu zastrzyk, człowieku, żeby jeszcze coś powiedział. Martwi mnie nie interesują.
Lekarz z rozmachem wbił igłę w zwiotczałe przedramię leżącego.
– Nie wygotowana igła – bąknął.
– Teraz to bez znaczenia – odpowiedział pułkownik i pochylił się nad leżącym. Na chwilę jakby ożyły oczy rannego. Spojrzał na Elerta; potem przymknął powieki.
– Gdzie jestem? – zapytał po francusku.
Von Vormann szybko przetłumaczył, ale Elert dał znak, żeby zamilkł. Ranny drgnął; jego dłonie zaczęły błądzić po kocu, jakby czegoś szukały, palce kurczyły się i rozkurczały.
– Nic z tego nie będzie, panie pułkowniku – powiedział lekarz.
Elert odwrócił się, poszukał czegoś na stole, odkor-kował jedną z flaszek, powąchał.
– Spirytus? – upewnił się, a gdy lekarz skinął głową, dodał: – Spróbujemy tego. Lubię proste sposoby.
– To śmierć – powiedział lekarz. – Każda kropla płynu…
– Proszę mu to wlać do gardła. Co za różnica, dwie godziny wcześniej lub później.
Erik odwrócił się, jakby chciał wyjść. Pułkownik chwycił go za ramię.
– Chwileczkę, poruczniku Vormann, proszę się uczyć. To jest nasza prawdziwa robota, a nie to, co pan robił w Monachium. A może nie podobają się panu moje metody?
Vormann spojrzał mu prosto w oczy.
– Nie, panie pułkowniku.
– Nic nie szkodzi – rzekł. Podszedł do lekarza i pomógł mu rozewrzeć zaciśnięte zęby rannego. Zabulgotało. Ranny zakrztusił się; z trudem łapał powietrze. Nie otwierał oczu.
– W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle -wyskandował mu Elert nad uchem.
– Zuzanna lubi je tylko jesienią – szepnął leżący. A po chwili dodał: – Przysyła ci świeżą partię.
Otworzył oczy i nagle jakby zrozumiał, że stało się coś niedobrego. Dostrzegł pochylone nad sobą głowy trzech mężczyzn w mundurach, jego twarz wykrzywił skurcz przerażenia i nienawiści. Pułkownik chwycił go za ramiona i potrząsnął gwałtownie.
– Gadaj, dla kogo to hasło?! – wrzasnął. – Będziesz żył, jeśli powiesz. Już i tak powiedziałeś dosyć. Do swoich nigdy nie wrócisz. Zakatrupią cię… – Musiał poczuć zwiotczenie mięśni rannego, bo puścił go nagle, jakby ze wstrętem.
– Idziemy – rzucił von Vormannowi.
– Przecież mówiłem – powiedział lekarz w esesmańskim mundurze i pociągnął koc, przykrywając nim twarz człowieka, któremu kiepski chirurg stworzył uśmieseek widoczny nawet teraz.