– Jak to? – powiedział mężczyzna. – Pan nie wie? Pół roku temu deportowany. – A potem, jakby dopiero teraz dostrzegł mundur, dodał: -Jestem nowym właścicielem i nie mam nic wspólnego…
Gdy skończył, Klossa już nie było. Tak oto rozpłynęła się ostatnia szansa skontaktowania z centralą. Czy poprzedniego właściciela hotelu naprawdę deportowano, czy po prostu centrala zmieniła punkt kontaktowy?
Gdyby mógł porozmawiać z tamtym, choć nie byłoby to najbardziej zgodne z zasadami konspiracji, miałby szansę przekazania centrali, co trzeba.
Wszedł do pierwszej z brzegu restauracji. Zjadł naprędce jakiś lichy obiad, potem wstąpił do małego kina. Podczas wyświetlania kroniki wojennej publiczność, nie krępując się, reagowała gwizdami i śmiechem. Kloss zauważył z satysfakcją, że jeszcze przed rokiem taka rzecz byłaby w Paryżu nie do pomyślenia. Wyszedł na ulicę, gdy już zmierzchało. W drodze do stacji metra kupił u ulicznego sprzedawcy torebkę pieczonych kasztanów.
Trzeba spróbować – pomyślał – czy rzeczywiście najlepsze są kasztany z placu Pigalle.
Miał, widać, ostatnio pecha do podróży pociągiem, bo znowu Anglicy zbombardowali jakąś węzłową stację po drodze i w rezultacie dopiero rano dotarł do Saint Gille.
W komendanturze dowiedział się, że pułkownik Elert wyjechał i wróci w południe. Zostawił na wartowni cudem ocaloną walizkę, wyciągniętą spod stosu żelastwa, w jaki zmienił się zbombardowany pociąg, i poszedł zobaczyć Saint Gille.
Siąpał drobny deszczyk, nadmorski wiatr przenikał przez cienkie sukno płaszcza. Chłodniej niż w Polsce -pomyślał Kloss. Dostrzegł szyld hotelu „Majestic", pod którym na zwykłej desce wypisano koślawymi literami: „Kasyno oficerskie", i postanowił się ogrzać.
W kącie sali jakiś chudy leutnant, nie wyjmując z oka monokla, usiłował grać ze sobą w bilard. Raz po raz uderzane bile z łoskotem wpadały do środka. Kloss wypił podłą kawę, a potem kieliszek koniaku, ale nadal czuł przenikające go zimno.
Widocznie jestem ciągle osłabiony – pomyślał.
Podszedł do stołu bilardowego.
– Zagramy – zaproponował.
Leutnant bez słowa podał mu kij i kredę.
W milczeniu rozegrali pierwszą partię, którą Kloss sromotnie przegrał. Porucznik z monoklem bez słowa i bez uśmiechu zapisał wynik na tablicy, ale Kloss zaproponował rewanż. Tym razem chudemu leutnantowi poszło nieco trudniej, ale w końcu Kloss znowu musiał ulec.
– Napijmy się – zaproponował zwycięzca. – Nazywam się von Vormann. Erik von Vormann.
– Bardzo mi miło, oberleutnant Hans Kloss. Pozwoli pan, poruczniku von Vormann, że jako przegrany ja pana zaproszę.
– Pierwszy raz pana widzę, panie oberleutnant – powiedział von Vormann, gdy siedli przy małym stoliku z marmurowym blatem osadzonym na żeliwnych nóżkach.
– Nic dziwnego – odparł Kloss – dwie godziny temu przyjechałem. Nie zdążyłem się nawet zameldować swemu przełożonemu.
– Więc niedawno pan przyjechał! – szczerze ucieszył się von Vormann. – A jeśli pragnie się pan zameldować pułkownikowi Elertowi, to jesteśmy kolegami. – I na potwierdzające skinienie głową, uczynione przez Klossa, dodał: – Przyjemnie, że będę miał wreszcie godnego siebie partnera do bilardu.
– Nie jestem, jak pan widzi, dobrym bilardzistą, przegrałem z panem.
– Nic dziwnego, ja gram znakomicie – wydął wargi. -Tu można umrzeć z nudów, gdyby nie ten mebel – wskazał bilard. – Oczywiście zawsze pozostaje jeszcze alkohol. Pan skąd? – chciał wiedzieć.
– Ze szpitala – wyznał Kloss. – Z Wiesbaden. – Opowiedział von Vormamnowi o zbombardowaniu pociągu, który miał tu go przywieźć przed trzema tygodniami. Von Vormann zrewanżował mu się opowieścią o swoim aniele stróżu, który kazał mu opuścić ten pociąg i pójść na piwo, choć on, von Vormann, za piwem bynajmniej nie przepada.
– Więc jest pan rekonwalescentem – powiedział von Vormann. – Zazdroszczę panu. Zapewne dostał pan urlop i solidnie się zabawił.
Gdy Kloss nie sprostował, Erik ciągnął:
– Założę się, że urlop spędził pan w Paryżu. Dla nas, Niemców, to coś w rodzaju nieba i piekła równocześnie.
– Nieźle pan to sformułował – uśmiechnął się Kloss.
– Paryż, Paryż, słodki Paryż… – westchnął von Vormann i pochyliwszy się ku Klossowi, mimo woli zniżył głos. – W Paryżu najlepsze kasztany są na placu Pigalle.
Kloss zdrętwiał. Było to tak nieoczekiwane, że na moment dosłownie zgłupiał. To przecież nieprawdopodobne – kłębiło mu się w głowie – żeby centrala dysponowała dwoma agentami w mundurach oficerów Abwe-hry w takiej zabitej deskami mieścinie, jak Saint Gille. Ale z drugiej strony hasło zostało powiedziane i on musi zareagować. Zrozumiał w jednej chwili, co czują nie uprzedzeni o jego uniformie ludzie, do których on, Hans Kloss, przychodzi z umówionym hasłem. Strach, zdumienie? A jednak nie zdarzyło się, by ktokolwiek nie odpowiedział mu, jak należy. Kloss nie może przecież myśleć, że jest jedynym członkiem podziemnej armii, ubranym w mundur oficera Wehrmachtu. Muszą być także inni. Von Vormann może być jednym z nich.
Leutnant nerwowo obracał monokl w chudych palcach. Wpatrywał się w usta Klossa, jakby miał z nich paść wyrok na niego. Wahanie nie mogło trwać dłużej niż kilka sekund.
– Zuzanna lubi je tylko jesienią – powiedział spokojnie Kloss, nie patrząc na von Vormanna. Całą siłą woli stłumił w sobie narastający dygot. Czekał na trzeci człon hasła…
– Przysyła ci świeżą partię – powiedział von Vormann z ulgą i triumfem równocześnie. -Jesteśmy chyba w domu, poruczniku Kloss. Na imię ci Hans, prawda? -Wcisnął monokl do oka.
– Tak – odpowiedział machinalnie. – Co masz mi do przekazania?
– Spóźniłeś się – wycedził Erik – bardzo się spóźniłeś. To niekiedy bywa niebezpieczne.
Kloss pomyślał, że von Vormann przypomina teraz węża, który sparaliżowawszy już swą ofiarę, syci się triumfem. Odepchnął od siebie ten obraz jako niedorzeczny.
W tym momencie niemal równocześnie odwrócili głowy, bo w drzwiach stanął, stukając obcasami, podoficer.
– Proszą pana do telefonu, panie poruczniku – zwrócił się do von Vormanna.
– Pogadamy jeszcze, Hans, mamy ze sobą dużo do pogadania. A żaden z nas nie wyjeżdża z Saint Gille, prawda? -Nie czekając na odpowiedź, wyszedł za żołnierzem.
W drodze do sztabu Kloss rozmyślał o niedawnej rozmowie. Te kilka lat ciężkiej i niebezpiecznej roboty nauczyły go, że należy ufać każdemu, kto wypowie hasło. Z jakimiż to ludźmi musiał nieraz współpracować.
Lumpy, książęta, eleganckie dziwki nur fur Deutsche, wybitni intelektualiści i niepiśmienni fornale. Wygląd i maniery o niczym nie świadczą. Zresztą, jeśli von Vor-mann jest naszym człowiekiem i przybrał taką właśnie maskę, to trzeba przyznać, że leży na nim jak ulał. A to przecież najważniejsze w konspiracji. Zrosnąć się ze swą maską. Cóż innego robi on, Hans Kloss?
Pułkownik Elert pobieżnie przejrzał dokumenty przywiezione mu przez Klossa, potem uważnie zlustrował wyprężoną sylwetkę młodego oficera.
– Czekam na pana od miesiąca, poruczniku Kloss, prawie od miesiąca – poprawił się.
– Jadę prosto ze szpitala. Zrezygnowałem z urlopu.
– Napisali to w pana dokumentach. Godne pochwały. Proszę siadać. Cygara czy papierosy? – przyjął ogień od Klossa. – Zażądałem przysłania oficera, który miał już do czynienia ze sprawami przerzutu agentów. Ma pan podobno praktykę.
– Zajmowałem się tym przez jakiś czas w Kolbergu, w szkole Abwehry,
– To jest dla nas najważniejsza i najpilniejsza sprawa i niech pan nie oczekuje, poruczniku Kloss, że będzie pan tu na wakacjach. Alianci szykują inwazję, to pewne, choć jeszcze nie wiemy, gdzie nastąpi. Może na Bałkanach, może w Marsylii albo Tulonie, a może właśnie tu. Musimy to wiedzieć i po to mi jest tu pan potrzebny. Pewnie pan już wie, że nazywam się Elert. Chcę teraz panu powiedzieć, że przed moim nazwiskiem nie ma żadnego „von". Pochodzę z dobrej, kupieckiej rodziny z Bremy i nie cierpię bubków, którzy śpią w monoklu i chodzą tak, jakby usztywniał im głowy pancerz…