Wspinając się wąskimi schodami za SS-manem, Kloss domyślał się, co go czeka. Gdy przechodził przez parter i zobaczył półotwarte drzwi na podwórze, przy których nie było wartownika, poczuł nieprzepartą chęć ucieczki. Z trudem stłumił ją w sobie. SS-man otworzył drzwi do gabinetu sturmbannFuehrera, wpuścił Klossa i zamknął je za nim.
– Proszę siadać – SturmbannFuehrer wskazał Klossowi krzesło. I wtedy, gdy myślał już, że próba go dzisiaj ominęła, kiedy rozluźniony siadał na krześle, jak smagnięcie biczem podziałał na niego krzyk:
– Kloss! – krzyknął Stedtke. Wstał z fotela przy drzwiach i szedł w jego stronę.
Powoli odwrócił głowę.
– Rzeczywiście nazywam się Kloss. Cóż z tego? – Na jego twarzy nie drgnął nawet jeden muskuł. Zauważył, że Stedtke ma nadal dystynkcje sturmfuehrera. Więc nie dali mu nawet awansu – pomyślał – za zdemaskowanie wrogiej agentury.
– Podobny? – zapytał Mueller.
– To mało! Identyczny, chociaż… – zawahał się – profilem! – krzyknął. – Stanąć profilem! Sam nie wiem – powiedział do siebie. – Masz brata?
– Pan wybaczy, sturmfuehrer – powiedział Kloss. -Jestem niemieckim oficerem, nie przywykłem, żeby mnie tykano. Nie miałem zaszczytu pić z panem bruderszaftu. – Zauważył, że z ust Stedtkego zniknął na chwilę uśmieszek. Nie wiadomo, dlaczego sprawiło mu to satysfakcję.
– Przepraszam pana – wybąkał Stedtke – ale podobieństwo jest zdumiewające.
Mueller, który w milczeniu przysłuchiwał się tej scenie, podniósł słuchawkę telefonu i powiedział tylko:
– Wprowadzić.
Otworzyły się drzwi, stanął w nich stary, ostrzyżony na jeża mężczyzna, którego dziś w nocy wyciągnięto z łóżka, wsadzono bez słowa w samolot i przywieziono z Królewca aż tutaj. Kloss odwrócił się. Wahanie nie trwało dłużej niż pół sekundy.
– Stryj Helmuth! – zawołał.
– Hans! Chłopcze! Żyjesz! Myśmy cię już opłakali. Co z matką? Z rodzicami? Z siostrami?…
– Później – powiedział Mueller. – Później odświeżycie wspomnienia. Zechce pan, doktorze Kloss, poczekać na bratanka. Będzie przez kilka godzin zajęty.
Więc udało się. Przynajmniej na razie. Zainscenizowali to sprytnie. Dwa strzały kolejno, zawsze w momencie, kiedy był rozluźniony. Docierały do niego pojedyncze słowa wyjaśnień Muellera. Udawał, że słucha uważnie opowieści o tym, jak bolszewicki agent wcielił się w jego postać. Poczekał na moment, w którym powinien wszystko zrozumieć. Skrył twarz w dłoniach, jakby przygnieciony niespodziewanym ciosem.
– Ktoś bardzo do mnie podobny zszargał moje dobre imię – powiedział. – Rozumiem nareszcie cel tych wielogodzinnych przesłuchań, kiedy opisywałem furmana wiozącego mnie ze stacji do domu moich krewnych albo mówiłem o kamieniach przydrożnych i sukniach mojej matki. Panowie – powiedział – nie wiem, jak mam przysięgać…
– Dawno pan nie był w ojczyźnie, Kloss – na usta Stedtkego wrócił już zwykły uśmieszek. – Dużo się zmieniło. Nas teraz już nie przekonują przysięgi. Mamy aparat, najlepszy na świecie aparat do wykrywania kłamstwa. Nazywa się SD. Nas nie można oszukać. Dlatego pańskiego sobowtóra zlikwidowaliśmy bez trudu.
– Panowie – zwrócił się do nich Kloss – wierzę, że SD i tym razem nie zawiedzie. Kiedy przekonacie się, że to ja jestem Hansem Klopsem, proszę o skierowanie mnie na front wschodni. Choćby w charakterze prostego żołnierza. Muszę się pomścić, zmyć plamę z nazwiska.
– Pańskie wykształcenie, znajomość Rosji, języka naszych wrogów, bo podał pan przecież, że oprócz rosyjskiego posługuje się pan biegle polskim, przydadzą się niemieckiej ojczyźnie. Proszę – Mueller pokazał mu jakiś papier – oto wniosek o przywrócenie panu stopnia oficerskiego. Abwehra potrzebuje ludzi takich jak pan. Nie wróci pan już do więzienia, leutnant Kloss. W oczekiwaniu na załatwienie wniosku i przydział służbowy zamieszka pan w naszym hotelu… Zresztą jestem zupełnie pewien, że wniosek będzie załatwiony pomyślnie. Najlepszy dowód, że kazałem przygotować dla pana oficerski mundur leutnanta. Oddaję pana pod opiekę Sturmfuehrera Stedtkego. Cieszę się, poruczniku Kloss, i serdecznie gratuluję.
Przyglądał się sobie w lustrze. Znów w mundurze. Czy nie za łatwo? Czy koniec tych prób? Musi być czujny. Musi być szczególnie czujny teraz, w najbliższych dniach. A co znaczyło spojrzenie, jakie wymienili ze sobą Stedtke i Mueller? A może mu się przywidziało? Może jest przewrażliwiony?
– Jest pan gotów, poruczniku? Możemy jechać? – zapytał Stedtke.
– Tak. Chcę jak najszybciej porozmawiać ze stryjem.
Czeka na mnie w hotelu.
Wiozące ich auto zatrzymało się przed pretensjonalnym portalem. Stedtke puścił go przodem. Kloss wszedł do hallu i zobaczył ją natychmiast. Stała naprzeciw wejścia wpatrzona w niego bez słowa. Dopiero, gdy minął ją obojętnie, zawołała:
– Hans!
Rozejrzał się, jakby szukał kogoś znajomego, a wtedy ona powtórzyła to imię.
– Pani mnie wołała? – dotknął dłonią daszka czapki. -Rzeczywiście mam na imię Hans.
– Jestem Marta Becher. Nie poznajesz… nie poznaje mnie pan? – poprawiła się niepewnie.
– Pani wybaczy, to jakaś omyłka.
Usłyszał za sobą rechot. Odwrócił się i po raz pierwszy w życiu zobaczył Stedtkego śmiejącego się, naprawdę się śmiejącego. Stedtke podszedł do Marty, otoczył jej plecy ramieniem, drugą ręką pogłaskał ją po policzku.
– Przestaję od dziś wierzyć w instynkt kobiecy. Nabrałaś się, co?
Ukłonił się, przeprosił, że musi już iść, że chce jak najszybciej zobaczyć się ze stryjem. Biegł po schodach, przeskakując po kilka stopni. Było mu lekko.
Odziedziczył ją pewnie po mnie, powinien być zadowolony, że tamten nie wrócił – pomyślał. – Daj im Boże szczęście. Chociaż czy odziedziczenie dziewczyny po polskim agencie nie hańbi czasem rasy? – zachichotał w duchu.
Wiedział, że wszystko się udało. Wyobraził sobie minę Jakubowskiego, gdy otrzyma wiadomość, że J-23 znowu nadaje.
PARTIA DOMINA
1
„Zadanie jest niebezpieczne i wyjątkowo trudne". Szyfrogramy otrzymywane z centrali brzmiały na ogół lakonicznie, ale ten, polecający Klossowi wyjazd do Wrocławia, kończył się właśnie takim zwrotem.
Był grudzień 1942 roku. Armie niemieckie utknęły pod Stalingradem, komunikaty Oberkommando der Wehrmachtu formułowano dość niejasno, niewielu jednak obywateli tysiącletniej Rzeszy wiedziało już, że dywizje Paulusa są bezpowrotnie stracone. Wojna zbliżała się do punktu zwrotnego i szalała ze wzmożoną zaciekłością, gazety całego świata wyliczały poległych w walkach powietrznych, morskich i lądowych. Codziennie wymieniano wsie i miasta w Rosji, Afryce, Grecji. Nikt jednak nie podawał komunikatów z frontu, na który posłano Klossa. Tu walki toczyły się w ciszy; potem, w tajnych sztabach, wykreślano nazwiska poległych i chowano rejestry na dnie szaf pancernych. Był to front, na którym działało się po omacku, w ciemnościach. Nie dać się zaskoczyć, przechytrzyć wroga, uniknąć pułapek, a także… To było właśnie najtrudniejsze i Kloss ciągle o tym myślał idąc ulicami Wrocławia. Miał niewiele czasu, trzy dni tylko; jeśli me zdąży, będzie musiał poświęcić tych ludzi. Minął Damplatz i skręcił w wąską uliczkę. Zatrzymał się przed obwieszczeniem podpisanym przez gauleitera Hankego.
Sprawdzenie, czy nie jest śledzony, stało się już odruchem.
W śródmieściu ginął w przedświątecznym tłumie tłoczącym się przed sklepami. Tu było cicho i pusto. Minął go podoficer, zasalutował. Starszy mężczyzna podniósł z chodnika niedopałek papierosa. Dziewczyna w wytartym paletku, z trójkątem litery „P" pchała poboczem jezdni wózek z węglem. Spojrzała na Klossa i odwróciła wzrok.
Rozejrzał się raz jeszcze i ruszył w kierunku kościoła. Główne drzwi były zamknięte. Pchnął boczne i znalazł się w mrocznym wnętrzu. Przed figurą świętego Antoniego płonęło światełko, w ławkach, w głębi czarnej nawy, klęczało parę kobiet.
Starał się iść na palcach, ale odgłos kroków rozlegał się głuchym echem. Nagle zabrzmiały organy; słuchał chwilę Bacha, a potem krętymi drewnianymi schodkami wspiął się na górę. Człowiek, którego poszukiwał, pochylał się nad klawiaturą. Był to niemłody mężczyzna w ciemnych okularach. Musiał usłyszeć kroki, bo palce zastygły w powietrzu. Odwrócił się ku drzwiom. Kloss wiedział, że ten człowiek jest ślepy, przynajmniej powinien być ślepy, ale przez chwilę zdawało mu się, że mężczyzna go widzi.
– To ty, Rudi? – zapytał organista, unosząc wysoko dłonie.
Kloss milczał.
– Ktoś wszedł, słyszałem.
– Tak. Ja – odezwał się wreszcie Kloss i podszedł bliżej.
– Kim pan jest?
– Przywiozłem pozdrowienia od ciotki Zuzanny. Mężczyzna milczał, jakby nie rozumiejąc. Nie mogłem się przecież omylić – pomyślał Kloss. -Wreszcie…
– Jest pan jej znajomym? – zapytał organista.
– Krewnym – odpowiedział Kloss.
– Dokucza jej ciągle reumatyzm?
– Od września czuje się lepiej.
To było wszystko, teraz mogli zacząć rozmawiać.
Organista zbliżył się do Klossa, jego palce, jakby czegoś szukając, dotknęły lekko naramienników oficera.
– Jesteś w mundurze – powiedział. I po chwili: – Przepraszam, nie powinienem pytać. Czekałem na ciebie… Czy to znaczy, że ciotka Zuzanna…
– Nic nie znaczy – powiedział sucho Kloss. – Upoważniono mnie do podjęcia decyzji na miejscu.
– To dobrze – stwierdził mężczyzna. – To dobrze -powtórzył – że właśnie dzisiaj.
– Proszę referować.