Uśmiechnął się do niebrzydkiej dziewczyny, która przychodziła tu codziennie, by zniknąć potem w towarzystwie jednego z wygrywających, skinął głową mężczyźnie w wyzywającym krawacie, który zmonopolizował niemal warszawski czarny rynek handlu „miękkimi", i przesunął swoje krzesło tak, by widzieć grę młodego człowieka w ciemnym, dobrze skrojonym garniturze. Stary pan wiedział o nim sporo; dla niego tu przyszedł. Nazywał się kapitan Ruppert, a jego namiętność do ruletki była tajemnicą chyba tylko dla zwierzchników przystojnego oficera saperów. Ruppert postawił właśnie górkę żetonów na numerze dwadzieścia trzy i potem z napięciem obserwował bieg kulki. Przeskoczyła jego numer i zastygła w pobliżu. Krupier zgarnął żetony Niemca, a Ruppert wstał i niezbyt pewnym krokiem ruszył ku drzwiom.
Starszy pan wstał również. Spotkali się przy barze. Starszy pan bez pośpiechu napełnił swój kieliszek i podszedł do Rupperta.
– Dobry wieczór, kapitanie – powiedział.
Ruppert nie ukrywał niechęci:
– Skąd pan mnie zna? Kim pan jest? – Zachowywał tu przecież incognito, nigdy nie bywał w tym lokalu w wojskowym mundurze.
– Nazywam się Szmidt. – Starszy pan podniósł kieliszek do ust. – Ale to nazwisko nic panu nie powie, chociaż nasza znajomość datuje się od bardzo dawna.
– Pierwszy raz pana widzę – oświadczył chłodno Ruppert.
– To niezupełnie ścisłe. – Szmidt znowu napełnił kieliszki. – Przegrał pan?
– Co to pana obchodzi? W tym lokalu o nic nie należy pytać.
– Przepraszam. – Na twarzy Szmidta pojawił się uśmiech. Był to uśmiech przyjazny i pobłażający. – Mam nadzieję, że przegrał pan mniej niż w roku trzydziestym siódmym – powiedział to z naciskiem, a jednocześnie tak cicho, że Niemiec bezwiednie pochylił się ku niemu.
– Co to znaczy?
– Nic… chyba tylko to, że historia się powtarza. Ruppert odstawił kieliszek, chciał odejść, ale Szmidt zatrzymał go rozkującym gestem.
– Nie, panie Ruppert, teraz pan nie odejdzie. Teraz poświęcimy nieco czasu wspomnieniom. – Rozejrzał się i upewnił, że nikt nie zwraca na nich uwagi. – W trzydziestym siódmym roku oddał pan cenne usługi polskiemu wywiadowi…
Twarz Rupperta stwardniała. Milczał. Ścisnął w ręku kieliszek, potem sięgnął do kieszeni. Starszy pan, który przedstawił się jako Szmidt, nie odczuł niepokoju, choć musiał zdawać sobie sprawę, że nadszedł moment decydujący, że jeśli Niemiec wyjmie broń i strzeli… Od wielu lat parał się tą robotą i polubił uczucie lekkiej ekscytacji, jakie zwykle w takich momentach przeżywał… Mówił dalej głosem równym i spokojnym, jakby nie dostrzegł gestu Rupperta:
– Otrzymał pan wówczas dwanaście tysięcy marek za fotokopie planu A. To była spora suma, większa niż przegrana u barona von Mokkę…
Ruppert wyjął rękę z kieszeni, zapalił papierosa. Starszy pan z trudem ukrywał uśmiech. Wiedział już, że wygrał.
– Czego pan ode mnie chce? – zapytał Ruppert.
– Powoli, powoli – teraz Szmidt miał czas. Niemiec był w sieci, już się nie wymknie. -Jak się czuje Inga?
Inga… Tak nazywała się siostra Rupperta, która pracowała wówczas w sztabie Wehrmachtu. Dodatkowa karta, może już nawet zbyteczna, ale starszy pan grywał zwykle wszystkimi kartami.
– Jest żoną mojego przyjaciela – szepnął Ruppert.
– Widzi pan, pamiętam wszystko. I to, że wtedy właśnie Inga jako maszynistka w ministerstwie…
– Dosyć! – przerwał Ruppert. – Proszę mówić, czego pan żąda?
– Drobnostki – uśmiechnął się Szmidt. – Bardzo nietrudnej. Potem o wszystkim zapomnimy.
– A jeśli pójdę do gestapo?
– Zawsze otwarta droga. Proszę tylko pamiętać, że ja mam pana pokwitowania i żadnych powodów do milczenia.
– Kim pan jest?
– Nieważne – odpowiedział starszy pan. I teraz szeptem, bardzo powoli, zaczął wyjaśniać zadanie, które wykonać ma Niemiec. – Interesują nas doświadczenia von Henninga, do którego pana przydzielono.
– Ja tego nie zrobię! – Ruppert niemal krzyczał.
– Ciszej! Zrobi pan. Na pojutrze muszę mieć plan poligonu. A potem jeszcze jedna drobnostka… – Starszy pan dobrze znał swoją robotę. Jego polecenia były szczegółowe i precyzyjne. Wyznaczył punkt kontaktowy, wcisnął do kieszeni Rupperta miniaturowy aparat fotograficzny.
Uśmiechnął się, gdy Niemiec opuścił szulernię. Był zupełnie spokojny.
Ruppert, zataczając się, wyszedł z kamienicy na Wilczej. Minęła już godzina policyjna, ulice były puste i ciemne. Wlókł się Wilczą w kierunku Alej Ujazdowskich. To obce, wrogie miasto wydało mu się teraz straszne i groźne; dławił go lęk, że patrzą na niego z ciemnych okien kamienic, że jest śledzony i czujnie obserwowany, że każda jego myśl stała się przedmiotem precyzyjnego badania. Odczuł niemal ulgę, gdy głośnym: Halt! zatrzymał go patrol żandarmerii. Pokazał swoje dokumenty i patrzył przez chwilę na wyprostowanego wachmistrza. To jednak niemieckie miasto – pomyślał. Ale już po chwili, gdy zanurzył się znów w Aleje Ujazdowskie, przestał w to wierzyć. A przecież w willi przy alei Róż czekała na niego Ilza. Za chwilę Ilza zapyta: „Znowu piłeś, Willy?"
Chciałby odpowiedzieć, że pił i że będzie pił, bo jest szmatą, bo powinien wpakować sobie kulę w łeb, bo stracił szacunek dla siebie i niegodny jest ani Ilzy, ani munduru niemieckiego oficera…
3
Kloss z niepokojem myślał o misji Adama. Ten starszy pan, z którym współpracował od paru miesięcy, budził ciągle jego niepokój; nie nieufność, ale właśnie niepokój. Adam traktował swoją robotę jak szczególnego rodzaju grę, która go czasem bawiła i podniecała, i którą wykonywał z zawodową precyzją. Kloss nigdy nie uważał się za zawodowca, czuł się raczej amatorem i jeśli nawet pasjonowało go ryzyko tej gry, chętniej poszedłby na front, a Adam był starym pracownikiem dwójki, po prostu znakomitym specjalistą, człowiekiem na swoim miejscu.
Rankiem, natychmiast po powrocie z Radomia, Kloss pojechał na Mokotów. Mały antykwariat, mieszczący się niedaleko ulicy Puławskiej, nie powinien był budzić niczyich podejrzeń. Można tu było niekiedy kupić dobry stary zegar, czasami interesującą wazę albo bibliofilską rzadkość z prywatnych bibliotek. Sklepik miał zresztą powodzenie niewielkie i gdy Kloss wszedł do środka, panowała tu pustka. Marcin ukazał się natychmiast za ladą, zamknął drzwi na klucz i zaprosił go do wnętrza. Usiedli w małym pokoiku, pełnym starzyzny, kurzu i pajęczyn, na otomance, z której wyłaziły sprężyny.
– Adam złowił Rupperta – powiedział Marcin. Jego zdaniem robota wykonana była dobrze. Ruppert nie pójdzie na gestapo, to szmata, tchórzliwa szmata, którą opłaca się wykorzystać raz, właśnie w takiej sytuacji. Marcin był pełen optymizmu, ale Kloss nie przestał odczuwać niepokoju.
– Centrala nas ponagla – ciągnął Marcin – mają informacje, że Henning właśnie w Police zamierza wypróbować nową broń rakietową. Rozumiesz, co to znaczy? Dlatego przygotowują poligon.
– Za łatwo to poszło – stwierdził Kloss. – Boję się łatwych zwycięstw. Nie wiadomo, czy Ruppert będzie miał w ogóle dostęp do dokumentacji. I wcale nie jestem pewien, czy nie pójdzie do gestapo.
– Nie wierzysz Adamowi? – zapytał Marcin.
– Wierzę – odpowiedział Kloss – nie o to chodzi. Zadanie jest bardzo trudne… – Machnął ręką. Co miał jeszcze do powiedzenia? – Ustaliłeś zasady kontaktu?
Marcin oświadczył, że tak. Kontakt z Ruppertem podejmie Anna. Adama lepiej już nie wysyłać. Adam na wszelki wypadek powinien opuścić na pewien czas Warszawę. A Anna…
Gdy wymówił to imię, Kloss zerwał się z kanapy. Znali się z Marcinem od wielu miesięcy, od chwili, gdy Klossa przydzielono do warszawskiego oddziału Abwehry,a jednak Marcin nie wszystko wiedział. Nie wiedział, że Kloss zna Annę, że spotykają się od paru tygodni niemal
co dzień, wbrew wszelkim zasadom konspiracji, wbrew najsurowszym poleceniom, by Kloss utrzymywał kontakt tylko z jednym człowiekiem z grupy, z którą współpracuje. Nie umiał ukryć wzburzenia. Marcin obserwował go uważnie, Marcin był czujny i spostrzegawczy,
niełatwo dawał się podejść.
– Znasz Annę – powiedział.
– Znam – potwierdził Kloss.
– Nie powinieneś tego robić. Czy me rozumiesz – mówił niemal szeptem – że w twoim życiu nie ma na to miejsca?
Kloss wiedział o tym równie dobrze jak on, a jednak nie chciał rezygnować z Anny i nie chciał o Annie rozmawiać nawet z Marcinem, chociaż właściwie zaprzyjaźnili się i rozumieli nieźle.
– Dlaczego właśnie Anna? – zapytał. Antykwariusz wzruszył ramionami. Kogo miał niby posłać? Anna świetnie nadawała się do tej roboty.
– Kiedy ma być u ciebie?
– Dzisiaj wieczorem – powiedział Marcin. – Dzisiaj wieczorem przekażę jej to zadanie.
Przedpołudnie miał Kloss wypełnione. Zdał meldunek swemu szefowi, pułkownikowi Recke, z podróży do Radomia, a potem zadzwonił do Rupperta. Odniósł wrażenie, że kapitan się ucieszył.
– Dobrze, że telefonujesz – powiedział. – Chciałem cię zaprosić na dzisiejszy wieczór. Ilza urządza małe spo-tkanko z okazji przyjazdu Henningów, których zna jeszcze z Berlina. Chętnie cię zobaczymy.
Powiedział oczywiście, że przyjdzie. Nie wierzył Rup-pertowi, obawiał się ciągle, że jest zdolny do podwójnej gry, a niepokój o Annę pogłębiał w nim jeszcze lęk. Ale zadanie musiało być wykonane i nie miał prawa żądać od Marcina, by zwolnił Annę z tych funkcji. Ona zresztą nigdy by się na to nie zgodziła.
Wieczorem czekał na Puławskiej. Widział Annę wchodzącą do sklepu antykwariusza, potem niecierpliwił się, gdy zbyt długo nie wychodziła. Wreszcie zobaczył ją na przystanku. Dostrzegła go także i uśmiechnęła się, a Kloss pomyślał, że kiedyś nadejdą przecież takie czasy, gdy będzie można spokojnie podejść do swojej dziewczyny, wziąć ją pod rękę i zaprowadzić do domu. Siedzieli w tym samym tramwaju – on w przedziale dla Niemców, ona -w zbitym tłumie wewnątrz wagonu. Udawał, że czyta gazetę, ale w rzeczywistości nieustannie na nią patrzył, nieustannie ją widział wciśniętą w kąt między ławkę a okno, obok jejmości z wielkim tobołem i starszego pana próbującego bezskutecznie opuścić szybę. Tramwaj dudnił po moście Pomatowskiego, potem skręcił w Zieleniecką, ostro zahamował na przystanku przy Grochowskiej. Ulice Pragi wydawały się ciemniejsze niż śródmieścia. Wwozie zrobiło się jur swobodniej. Anna usiadła na ławce, mógł teraz widzieć jej twarz, ale spoglądali na siebie ukradkiem, niby przypadkowo, bo przecież na przedział niemiecki ona mogła patrzeć tylko z pogardą. Nagle tramwaj zahamował gwałtownie. Kloss zobaczył przed sobą pustą ulicę, ciężarówkę z czarną budą i kordon SS-manów – widok znany, codzienny, ale zawsze budzący w nim nienawiść, bezsilną złość, gdy mijał czarne budy, do których żołdacy niemieccy wpychali ludzi, bijąc ich kolbami. W drzwiach wagonu ukazał się SS-man wrzeszcząc: Raus! Ludzie wychodzili powoli, zrezygnowani i przerażeni, bo tramwaj był pułapką, bez szans i bez ratunku. Kloss podjął decyzję natychmiast. Gdy wóz był już niemal pusty, podszedł do Anny, wziął ją pod rękę, odebrał jej teczkę i razem opuścili tramwaj.