Andrzej Zbych
Stawka Większa Niż Życie Tom – II
W IMIENIU RZECZYPOSPOLITEJ
1
Kloss miał tego ranka załatwić parę spraw w dowództwie garnizonu, skorzystał więc z okazji i wyszedł z biura wcześniej. Jego szef, gderliwy oberst von Ossetzky, suchy jak tyka, z wiecznie skwaszoną miną człowieka cierpiącego na woreczek żółciowy, wyjechał do Lwowa na odprawę szefów oddziałów Abwehry „Ost", więc Kloss nie musiał się przed nikim opowiadać.
Machnięciem ręki odpędził kilka riksz, pragnących zaofiarować mu usługi, z nawyku raczej niż z potrzeby przyjrzał się każdemu z rikszarzy, aby się upewnić, czy nie ma wśród nich przypadkiem twarzy skądś mu znanych, oznaczałoby to bowiem, że jest śledzony. Zanotował w pamięci, że żadnego z tych ubranych we włóczkowe czapeczki chłopaków nigdy dotychczas nie widział, więc spokojnie już skręcił w Koszykową.
Zatrzymał się przed wystawą z obuwiem, żeby przyjrzeć się ludziom idącym za nim, ale także niczego podejrzanego nie zobaczył. W witrynie stała jedna para eleganckich butów z cholewami, zwanych „oficerkami", ulubiony strój męskiej młodzieży z tych lat. Smukła linia butów zniewalała nawet niemieckich oficerów. Wielu z nich paradowało w „oficerkach" roboty warszawskich szewców. Kloss przypomniał sobie, że nawet nowo mianowany zastępca szefa Sonderdienstu w Warszawie, hauptsturmfuehrer Neumann, przyodział swoje krzywe nogi w polskie buty – i uśmiechnął się do tego obrazu. On sam jednak nigdy nie pomyślał o tym, żeby zmienić wysłużone regulaminowe obuwie oficera Wehrmachtu, zwijające się nad kostką w przepisową harmonijkę. Nie lubił munduru, który musiał nosić, mierziła go myśl przyozdabiania nienawistnego stroju.
Przeszedł na skos Mokotowską. W tej części Koszykowej ruch był niewielki, nieliczni cywile przesuwali się w pobliżu ścian domów, jakby w każdej chwili gotowi do skrycia się w bramie. Umundurowanych Niemców-choć było to przecież centrum zajętej przez Niemców dzielnicy Warszawy – też było niewielu, o tej porze siedzieli pracowicie przy biurkach w licznych w tej dzielnicy „Amtach", wypełniając z niemiecką pedanterią niezliczone rubryki pism, sprawozdań i wykresów, których ciągle było mało nie nasyconemu Berlinowi.
Drzewa w Alejach Ujazdowskich już się zazieleniły, Kloss z przyjemnością nabrał w płuca świeżego powietrza. Coś go zdumiało w obrazie pustej zupełnie o tej porze ulicy. Przez chwilę nie mógł sobie uświadomić przyczyny swego zdumienia. Dopiero gdy z rykiem swoich sześciu cylindrów przemknął koło niego czarny mercedes z zatkniętym na błotniku hitlerowskim proporczykiem, Kloss zrozumiał, że czar prysł. Po prostu przez chwilę w polu jego widzenia nie było ani jednego munduru feldgrau ani jednej flagi, nie słychać było tupotu podkutych żandarmskich butów. Aleje były tak jak dawniej – ciche, piękne, spokojne. Dopiero ten mercedes, który zazgrzytał właśnie hamulcami u wlotu w aleję Szucha, przypomniał, w czyich rękach jest Warszawa. Kloss odwrócił się w tamtą stronę; powoli unosił się czarno-czerwono-biały szlaban, trzech SS-manów w opadających na oczy hełmach sprawdzało dowody pasażerów mercedesa.
Wzmocnione środki ostrożności po ostatnim udanym zamachu – stwierdził, i ta myśl sprawiła mu przyjemność, bo akurat on, Kloss, wie na pewno, że żadne środki ostrożności me pomogą, że wyroki wydane przez polskie podziemie będą nadal wykonywane.
Przeszedł na drugą stronę ulicy, już z daleka zobaczył na ławce starego, kiepsko ubranego człowieka z niedopałkiem przylepionym do wargi. Podlasiński był zawsze punktualny. Nikomu z obserwujących Klossa w tej chwili nie mogłoby przyjść do głowy, że ten biedny stary Polak, usiłujący bez powodzenia utrzymać w jakim takim stanie wytarte ubranko – typowy urzędnik na emeryturze – i ten wymuskany, sprężysty oficer o twarzy, która mogłaby figurować w obłąkanych książkach teoretyków rasizmu jako najidealniejszy przykład czystej rasy nordyckiej, mogą mieć ze sobą coś wspólnego.
Cóż, stary człowiek zauważył zapewne, że niemiecki oficer zapalił papierosa, dlatego wstał z ławki i poszedł za nim w odległości, jaką nakazywał respekt i strach. Pewnie ma nadzieję, że młody oficer nie dopali do końca papierosa, że ciśnie gdzieś niedbale niedopałek zgnieciony butem. Czy najbardziej szczwany szpicel mógłby przypuścić, że niedopałek, który właśnie podniósł stary człowiek i włożył do blaszanego pudełeczka po tytoniu z wymalowanym na wieku portretem marynarza, zawiera kilka informacji, których ujawnienie naraża zarówno oficera, rzucającego nie dopalonego papierosa, jak i starego człowieka na zarzut zdrady głównej?
Ale na szczęście nikt nie obserwuje tej sceny, a nawet gdyby obserwował, trudno byłoby skojarzyć, że owych dwóch ludzi może coś ze sobą łączyć.
Kloss przyspieszył kroku, jakby teraz nagle zaczęło mu się spieszyć, a przecież właściwe zajęcia oficera Abwehry dopiero go czekały. Będzie musiał przesłuchać paru żołnierzy, których przyłapano na tym, że gdzieś po pijanemu przeklinali wojnę, narodowy socjalizm i ukochanego wodza. Cóż może pomóc tym biednym, oszukanym chłopcom, którym zaczynają się, niestety zbyt późno, otwierać oczy? Od czasu do czasu zniszczy jakieś bardziej obciążające zeznanie gorliwego szpicla, w protokole przesłuchania zasugeruje okoliczności łagodzące. Niewiele to zresztą pomoże tym żołnierzom, wiadomo, co ich czeka – sąd polowy i karna kompania na froncie wschodnim.
Pomyślał, że Podlasiński doszedł już pewnie do brzydkiej secesyjnej kamienicy przy ulicy Mokotowskiej, wysypał na kuchenny stół garść niedopałków, wśród których tylko jeden, porzucony przez Klossa, jest ważny, a pozostałe spełniają jedynie rolę kamuflażu, przecina właśnie delikatnie bibułkę, wyjmuje skrawek cieniutkiego papieru i pochyla się nad wypisanymi maczkiem informacjami. Pierwsza dotyczy łodzi podwodnej U-265, której udało się przedostać na Morze Północne.
A może Podlasiński minął obojętnie narożny dom przy ulicy Mokotowskiej, skręcił w Wilczą i tam dopiero wszedł na schody, żeby jednym z czterech kluczy otworzyć drzwi, na których przyśrubowano elegancką mosiężną tabliczkę z nazwiskiem Feliks Żytogniewski?
Podlasiński? Dlaczego właściwie Podlasiński? – zastanowił się. – Czy to jest prawdziwe nazwisko? Ilekroć o nim pomyślał, zawsze nazywał go Podlasińskim. Czasem Józefem. A ten człowiek, ten niepozorny staruszek z Alej Ujazdowskich, zbierający niedopałki rzucane przez niemieckich oficerów, używa aż czterech nazwisk i to w czasach, kiedy zdobycie lipnych papierów na inne nazwisko stało się dla wielu ludzi sprawą życia. Podlasiński to biedny emeryt, człowiek korzystający z zapomóg RGO, pobożny, mały eks-urzędniczek, który z regularnością nabytą w czasach, gdy był podreferentem w magistracie, przychodzi codziennie na wczesną mszę do kościoła Zbawiciela.
Natomiast całkiem kim innym jest Feliks Żytogniewski, wynajmujący mieszkanie przy Wilczej (a nikt nie mógł wiedzieć, że między mieszkaniami Podlasińskiego i Zytogniewskiego istnieje zamaskowane szafą przejście).
Lekkomyślny ziemianin, któremu powodzi się wcale nieźle, który nie gardzi handlem z niemieckimi intendentami i przy każdym pobycie w Warszawie korzysta z usług kasyna, zorganizowanego przez okupanta dla takich właśnie jak on.
Żytogniewski z kolei stanowi oczywiste przeciwieństwo Franciszka Buły, właściciela czterech platform dwukonnych, nazywanych przez niego szumnie przedsiębiorstwem spedycyjnym.
Codziennie od dziesiątej do czwartej Buła siedział w kantorku przy telefonie, przyjmował zgłoszenia na przewóz mebli albo kontyngentowych ziemniaków. I choć może się to wydać dziwne, te zlecenia jego przedsiębiorstwo, czyli czterech wiecznie podrajcowanych bimbrem wozaków, realizowało całkiem sprawnie. Czy ten solidny drobnomieszczanin, patriota zapewne, ale właśnie w drobnomieszczańskim stylu, nienawidzący Niemców, ale bogacący się na ich obecności, która unieruchomiła w Warszawie inny transport poza konnym, czy ten człowiek, dumnie pokazujący grubą dewizkę wyzierającą z kieszonki kamizelki, może mieć coś wspólnego ze zdrajcą i renegatem, Witalisem Kazimirusem?
Niegdyś Polak – teraz szybko stał się nacjonalistą litewskim i wysługuje się Niemcom jako konsultant Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy do spraw okupowanych terenów litewskich. Przynajmniej tyle można wyczytać z jego papierów. A papiery są autentyczniejsze chyba od rzeczywistych, bo wyprodukowane przez najlepszych specjalistów w branży, którzy uznali, że powołanie Kazimirusa na stanowisko, o jakim Głównemu Urzędowi Bezpieczeństwa Rzeszy nawet się nie śniło, będzie bezpieczniejsze niż zaopatrzenie go w papiery któregoś z istniejących niemieckich urzędów. W skomplikowanej machinie hitlerowskiej biurokracji gubią się sami Niemcy.
Kloss po każdym spotkaniu z Podlasińskim czuł przypływ podziwu dla tego człowieka. On sam przeistoczył się co prawda w Niemca, z powodzeniem grał rolę od dobrych paru lat, zespolił się z nią tak ściśle…
Ale Podlasiński gra cztery role naraz i w każdej jest autentyczny.
Wartownik zastąpił mu drogę.
– Bardzo przepraszam, przepustka, panie poruczniku.
Zatopiony w myślach nie zauważył, że doszedł do budynku komendy garnizonu warszawskiego. Żołnierz zasalutował, otworzył przed nim drzwi.
2
Było, jak Kloss przewidywał. Józef Podlasiński wszedł do brudnej bramy obskurnej kamienicy przy ulicy Mokotowskiej, minął pierwsze i drugie podwórze, dopiero w trzecim, pogawędziwszy najpierw z dozorcą, spojrzał na okna swego mieszkania. Firanka zaciągnięta, wszystko powinno być w porządku.
Na dzisiejsze spotkanie z Klossem nie zabrał Mundka, osiemnastoletniego cwaniaka z ulicy Ludnej, który zwykle towarzyszył mu w bezpiecznej odległości trzydziestu metrów, gotów w każdej chwili sięgnąć po ukrytą w kieszeni spodni parabelkę. Rzecz w tym, że przed południem miał przyjść Adam, nie byli umówieni dokładnie, Józef bał się, że nie zastanie go w domu, przyjdzie dopiero po południu, a to skomplikowałoby sprawę dalszego przekazania zawartości maleńkiej kartki papieru. Zostawił więc Mundka, żeby zatrzymał Adama w razie potrzeby, dlatego zanim wszedł do domu, odruchowo spojrzał na firankę w oknie, ponieważ wiedział, że Mundek, gdyby znalazł się w sytuacji niebezpiecznej, zrobi wszystko, aby go o niebezpieczeństwie uprzedzić. Mundka nie było w maleńkiej kuchni, do której wchodziło się wprost ze schodów. Wsadził rozczochraną głowę w drzwi dopiero wtedy, gdy Podlasiński, znalazłszy w stosie niedopałków ten jeden potrzebny, wyciągnął z kuchennej szafki starego Underwooda i rozpoczął zamianę informacji o ruchu jakiejś łodzi podwodnej na rządek cyfr, wśród których przeważały jedynki, trójki i siódemki.