Wskoczył lekko na konia. Mimo pięćdziesiątki na karku, zachował sprężystość ruchów zwycięzcy kilku międzynarodowych zawodów hippicznych. Machnął im dłonią i spiął gniadego ostrogą. Ruszył na przełaj przez las. Chciał być przed nimi nie tyle może ze względu na bigos, co na spodziewaną wizytę. Kiedy przed pałacykiem myśliwskim zeskoczył z konia i pieszczotliwym klepnięciem w parujący zad skierował go ku stajniom, sań z niemieckimi oficerami jeszcze nie było widać, nie docierał nawet przenikliwy, niosący się daleko dźwięk dzwonków uwiązanych koniom do uprzęży.
W wielkim hallu, obłożonym ciemną dębiną i ustrojonym myśliwskimi trofeami gospodarza, siedział już młody człowiek, z którym hrabia Wąsowski miał się zobaczyć. Lokaj Franciszek Zrebko – pod takim nazwiskiem i w takiej funkcji występował od dwóch lat major Ruciński, przed wojną odpowiedzialny pracownik referatu „Zachód" drugiego oddziału Sztabu Generalnego, wieloletni przełożony rotmistrza Wąsowskiego z tegoż oddziału – podawał właśnie ogień młodemu oberleutnantowi Wehrmachtu.
– Nieźle się panu żyje, hrabio – powiedział Kloss, gdy ujrzał Wąsowskiego.
– Ma pan to dla mnie? – zapytał Wąsowski ściskając mu dłoń. – Musi się pan pospieszyć, za parę minut tu będą.
– Nie muszę – odparł Kloss. – Jestem tu służbowo. Mam zabrać jednego z pańskich gości. -Wyciągnął z teczki maleńką paczkę, podał ją Wąsowskiemu. – Tu są pieniądze, tyle, ile pan prosił. Ciotka Zuzanna okazała się tym razem hojna.
– Mam coś dla pana – powiedział Wąsowski – coś, co bardzo ucieszy ciotkę Zuzannę. Może pan zabrać ze sobą. Parę rodzinnych fotografii z zimowego leża… wilka. -Czekał na efekt. Nie zawiódł się, Kloss gwizdnął.
– Ma pan wilczą jamę? Siedzibę naszego ukochanego wodza?
– Zaraz… – zaczął Wąsowski, ale właśnie usłyszeli dzwonki, a w chwilę potem parskanie koni, głośne gardłowe krzyki, tupot nóg. -Trudno -powiedział Wąsowski. – Pojutrze w zwykłym miejscu.
– Proszę to dobrze schować, licho me śpi.
– Niech pan będzie spokojny, w tym domu szuka się tylko wódki, a jej nie zbraknie.
Franciszek rzucił się, by pomóc gościom wysupłać się z kożuchów naciągniętych na wojskowe płaszcze. Kloss odszukał wzrokiem Reinera, przepisowo trzasnął butami. Remer nawet nie starał się ukryć, że treść rozkazu przywiezionego przez oberleutnanta Klossa nie budzi w nim entuzjazmu.
– Trudno – mruknął, a potem, przekrzykując gwar wielu głosów, zawołał: – Przykro mi, moi panowie, przykro mi szczególnie wobec pana, drogi gospodarzu i kuzynie – poszukał wzrokiem Wąsowskiego – ale siła wyższa…
– Generał? – zapytał półgłosem Dibelius. – Nie umiesz sobie wychować tego starego capa? Zapowiadała się całkiem niezła pijatyka.
– Bardzo was proszę, moi panowie – ciągnął Reiner -nie przeszkadzajcie sobie, ale sami wiecie, że nasi zwierzchnicy potrzebują nas najbardziej wtedy, gdy nam to najmniej odpowiada. Służba nie drużba.
– Trudno – rzekł Wąsowski, wyciągając ku Reinerowi obie ręce, jakby chciał go objąć uściskiem. – Wiem, co znaczy rozkaz, sam przecież służyłem w armii Jego Cesarskiej Mości Franciszka Józefa, notabene w jednym pułku z pańskim szefem, generałem Wierlingerem. Niech pan go przy okazji pozdrowi ode mnie, mam nadzieję, że mnie pamięta.
– Bardzo ciepło pana wspomina – powiedział Reiner. – Chodźmy, Kloss, nie powąchamy nawet sławnego bigosu pana hrabiego.
– Więc może strzemiennego? – gospodarz otworzył szeroko drzwi wiodące do jadalni. Na widok uginającego się pod ciężarem półmisków stołu zabłysły oczy paru oficerom, nie przywykłym do oglądania takich widoków w czwartym roku wojny.
– Niestety, drogi Wąsowski – Reiner potrząsnął głową.
– A więc, panie oberst, do następnego polowania. Sezon dopiero się rozpoczął.
– Ba! – prychnął po swojemu Dibelius. – W tym kraju nie mamy zbyt wiele czasu, by polować na zające, polujemy na ludzi – roześmiał się zadowolony ze swego dowcipu. – Przepraszam – dodał – na podludzi. Wypijemy zatem twoje zdrowie, Reiner.
Już idąc w stronę drzwi Kloss zauważył, jak Wąsowski, wziąwszy Dibeliusa pod ramię, prowadzi go w stronę jadalni. Ten poufały gest w stosunku do szefa SD i policji na cały dystrykt, człowieka, którego dźwięk nazwiska zdolny był przyprawić każdego w tej części kraju o atak przerażenia, towarzyszył Klossowi w drodze do Warszawy. Rozleniwiony ciepłem panującym we wnętrzu puł-kownikowskiego mercedesa, milczeniem Reinera drzemiącego na tylnym siedzeniu, cichym szmerem silnika, trwał w stanie pół snu, pół jawy, ale widok byłego pracownika drugiego oddziału, a obecnie członka tej samej co Kloss grupy, noszącej kryptonim „Wanda", w czułym uścisku z osławionym Maksem Dibeliusem, nawet przez SS-manów nazywanym „krwawym Maksem", tkwił mu pod powiekami. Niezły aktor, myślał walcząc z ogarniającą go sennością. Ciekawe, czy jest naprawdę hrabią.
Kloss nie mógł wiedzieć, że ten, którego nazwał w myślach niezłym aktorem, jest w przededniu odegrania największej roli w swoim życiu. Nie wiedział też, że właśnie jemu, Klossowi, przypadnie trudna rola reżysera w tym spektaklu.
2
Mróz chwycił mocno, śnieg, który przyprószył koleiny wyżłobione przez odjeżdżający samochód obersta Reinera, chrzęścił pod butami dwóch bahnschutzów strzegących niewielkiej stacyjki i teoretycznie przynajmniej dziesięciokilometrowego odcinka torów przebiegających opodal myśliwskiego pałacyku Wąsowskiego. Klęli swego zwierzchnika, ospowatego gefreitra, który w taki ziąb wysłał ich na obchód torów. Ale oni me są idiotami, nie są zresztą młodzikami ślepo wykonującymi rozkazy. Obaj mają sporo po czterdziestce, pochodzą z sąsiednich wsi w Schwarzwaldzie, mają do siebie zaufanie i wiedzą, że jeden drugiego nie sypnie. Wiedzą też, że z chodzenia wzdłuż toru nic dobrego nie wyjdzie, zarobić można co najwyżej kulkę od jakiegoś przyczajonego w krzakach partyzanta, a zanadto chcą wrócić do swoich bab w Turyngii, by ryzykować nocne spotkania z uzbrojonymi ludźmi. Nie umawiając się skręcili z nasypu, gdy tylko oddalili się na odległość, z jakiej dziobaty Peter nie mógłby ich zza skarpy wypatrzyć. Wieś była o kilometr i obaj wiedzieli, że nocna wycieczka, o ileż mniej niebezpieczna od bezsensownego spaceru po torach, których i tak we dwóch upilnować nie zdołają, jest znacznie bardziej owocna. Ludzie rozbudzeni w środku nocy waleniem kolbą w drzwi nie zastanawiają się, czy strażnicy kolejowi mają prawo rekwirować żywność i bimber. Zresztą cóż tu mówić o prawie, kiedy ma się dwa schmeisery, umie się wrzeszczeć i nie trzeba się tłumaczyć z wystrzelonych naboi. Obaj byli chłopami i bez trudu rozszyfrowali chłopskie schowki, zawsze znajdując to parę jaj, to gęś, to połeć tłustego szpeku. Wrzeszcząc swoje: „Baba, dawaj szpek, schnell!", mścili się za to, że zamiast leżeć u boku swojej kobiety pod ciepłą pierzyną, muszą łazić po nocy w tym zimnym, nieprzyjaznym kraju, bać się humorów ospowatego gefreitra, który w każdej chwili może napisać raport, w wyniku czego znajdą się na wschodzie, w kraju, gdzie ludzie są przynajmniej tak samo nieprzyjaźni, a zimno jeszcze dotkliwsze.
– Jutro wyślę mojej paczkę – powiedział niższy z bahnschutzów. – Trochę słoniny i te pończochy.
Drugi skinął głową. Wiedział, o co chodzi. Pohandlowali niedawno z kolejarzami. Za pół wieprzka dostali parę kartonów francuskich pończoch. Jest ich tyle, że kobiety będą mogły do końca życia chodzić co niedziela do kościoła w jedwabnych pończochach. Nagle zatrzymał się.
– Czego stoisz? – zapytał ten niższy. – Czy pamiętasz, że Peter chce gęś? Przecież po to nas dzisiaj wysłał. Trzeba dać łobuzowi, bo…
– Cicho – zgromił go drugi. – Słuchaj, muzyka.
Przeszli kilkadziesiąt metrów i usłyszeli ją jeszcze wyraźniej. Po paru chwilach zobaczyli niczym nie zasłonięte okna, dobiegł ich gwar wielu głosów.
– To ten hrabia – powiedział niższy bahnschutz. – Czuję, że się dzisiaj obłowimy.
Stukając buciskami wtargnęli na ganek, załomotali kolbami, ale ci w środku pewnie nie słyszeli, co już było bezczelnością. Wyższy z rozpędu kopnął drzwi i omal się nie przewrócił wpadając do hallu. Mieli pecha. Otwierające się drzwi zasłoniły wieszak obładowany oficerskimi płaszczami i czapkami z trupią główką. Ten widok by ich otrzeźwił. Teraz rozwścieczeni, że nikt nie pofatygował się, by wyjść do nich do hallu, idą do drzwi, zza których dobiega ryk śmiechu i chrapliwy dźwięk patefonu. Niższy otwiera je szeroko.
– Cicho! – krzyczy i nagle milknie. Drugi, jeszcze w hallu, nie wiedząc, dlaczego tamten zamilkł, wrzeszczy:
– Zasłonić okna, jest Befehl, zasłonić okna! – Przekroczył próg i zamarł.
Standartenfuehrer Dibelius podniósł się chwiejnie, zrobił krok w ich kierunku, ale wypity alkohol uderzył mu do głowy, bo aż musiał się oprzeć o ramię któregoś z siedzących oficerów.
– Panie Standartenfuehrer – wybełkotał bahnschutz, który wszedł pierwszy – myśmy nie wiedzieli…
– Milczeć! – wrzasnął Dibelius. – Nie pozwoliłem wam gadać! Teraz już wiecie! Tam, gdzie ja jestem, obowiązuje mój rozkaz, zrozumiano?
Równocześnie niemal szczeknęli swoje: jawohl, robiąc krok do tyłu.
– Kto wam pozwolił odejść? – wrzasnął Dibelius. -"Wyślę na wschód!… – zakrztusił się krzykiem.
– Ależ drogi Dibelius – mitygował go Wąsowski, – Ci żołnierze nie mieli złych intencji. W końcu to dobrze, że niemieccy żołnierze dbają, by przestrzegano zarządzeń niemieckich władz. To moja wina. Tak rzadko używam tego pałacyku, że nie poleciłem, by zrobiono zasłony na okna. Franciszku – zwrócił się do lokaja – dopilnuj, aby następnym razem…