– Tak jest, panie hrabio.
– Precz! Wynoście się! – krzyknął Dibelius.
– Chwileczkę – powiedział Wąsowski. Bahnschutze zatrzymali się niezdecydowanie. – Franciszku – zwrócił się Wąsowski do lokaja – zaprowadź tych chłopców do kuchni, niech im dadzą coś do jedzenia i sznapsa na rozgrzewkę, żeby mogli wypić za zdrowie pana standartenfuehrera Dibeliusa.
– RozBrolleś mnie, drogi Wąsowski, rozBrolleś mnie kompletnie. Idźcie – szerokim gestem wskazał żołnierzom drogę – i nigdy więcej nie interesujcie się światłem w tym domu ani moim przyjacielem, panem Wąsowskim. Czy wiecie głuptaki, że przed chwilą ustaliliśmy z panem hrabią, iż w roku tysiąc dziewięćset jedenastym pan hrabia i ja mieszkaliśmy w Monachium przy jednej ulicy, jadaliśmy w tej samej restauracji, chodziliśmy do jednego burdelu i wcale się nie znaliśmy? – Pijackim gestem usiłował objąć Wąsowskiego.
Oficerowie wstali wznosząc kieliszki. Dibelius chwycił szklankę, nalał do pełna, z rozmachem stuknął w kieliszek Wąsowskiego. Któryś z młodszych oficerów zaintonował burszowską pieśń. Dibelius nie puszczał ramienia Wąsowskiego.
– Przyjacielu – bełkotał – zdaje się, że wypiłem kapin-kę za dużo. – Czknął głośno. – Prowadź – powiedział -prowadź do toalety – dodał na pytające spojrzenie Wąsowskiego.
Bahnschutze wyprowadzeni przez Franciszka zniknęli gdzieś w zakamarkach hallu. Dibelius puścił ramię Wąsowskiego i biegiem rzucił się w stronę wskazanych drzwi. Puścił szeroki strumień wody na twarz, paroma klapnięciami pomasował obrzękłe policzki. Potem przeglądał się chwilę w lustrze, mętnie konstatując, że włosów ma coraz mniej, a wory pod oczyma coraz większe i bardziej brunatne. Nie odwracając się sięgnął w stronę półki z ręcznikami i pośliznął się na mokrej posadzce. Upadł. Poczuł nieprzepartą ochotę wyciągnięcia się choćby tu, na tej podłodze, gwałtowną potrzebę snu. Może się nawet zdrzemnął i otrzeźwiła go dopiero kapiąca z niedokręconego kranu woda. Postanowił się podnieść i walcząc z ogarniającą go sennością, szukał wzrokiem punktu zaczepienia dla rąk. Wreszcie znalazł – umywalka. Chwycił za jej brzeg, ale przewrócił się powtórnie,
bo umywalka, jakby nie przytwierdzona do ściany, odjechała pod naciskiem jego ciała, ukazując ciemną niszę. Po dobrej chwili dopiero zrozumiał, że to, co widzi, nie jest początkiem delirium. Wstał nadspodziewanie łatwo. Z rozmachem walnął się kilkakroć po twarzy, by otrzeźwieć, ale nisza nie znikała. Jeszcze sobie nie wierząc, sięgnął ręką. Poczuł pod dłonią jakiś przedmiot, wyciągnął to, co znalazł. Zobaczył gruby plik studolarowych banknotów, przepasany banderolą, jakby prosto z banku. Sięgnął do wnęki powtórnie, trzymał teraz paczkę papierosów juno. Paczkę otwartą, ale w środku nie było papierosów. Kilka rolek wąziuteńkiej taśmy fotograficznej zdziałało cud. Dibelius natychmiast otrzeźwiał. Przysiadł na skraju wanny, zastanowił się chwilę, spoglądając na banknoty i paczkę po papierosach. Wstał, położył znalezione przedmioty tam, gdzie były przedtem, pociągnął brzeg umywalki – wróciła na swoje miejsce nadspodziewanie łatwo.
– Nie Reiner jest królem dzisiejszego polowania, tylko standartenfuehrer Maks Dibelius – powiedział swemu odbiciu w lustrze. Odbicie zamrugało doń małymi, ale teraz już prawie trzeźwymi oczami.
W hallu nie było nikogo – to ułatwiało sprawę. Podszedł do zawieszonego na ścianie staroświeckiego telefonu, zażądał błyskawicznego połączenia z Warszawą. Służbista Lohse, który pełnił dziś dyżur, chyba nie spał, bo odezwał się prawie natychmiast.
– Sześciu ludzi – warknął – jak najszybciej! – i odłożył słuchawkę na widełki. Nie chciał słuchać pytań Lohsego ani udzielać mu wyjaśnień. Niech myśli, że jego szef boi się po prostu wracać po nocy bez obstawy.
Goście hrabiego zbierali się już do odjazdu. Kolejno podchodzili do Wąsowskiego, ściskali mu dłonie, a on każdemu z jednakowo ujmującym uśmiechem mówił, że to on jest winien wdzięczność za zaszczyt, jaki mu sprawili. Dibelius zapadł w głębokim fotelu koło kominka.
Wyciągnął przed siebie nogi i gryzł nie zapalone cygaro.
– Nie jedzie pan, panie standartenfuehrer? – zwrócił się doń chudy pułkownik saperów z długą, pomarszczoną szyją obskubanego indora, pod którą dyndał żelazny krzyż.
– Zepsuł się mój wóz – skłamał naprędce Dibelius.
– Chętnie pana zabierzemy – zaproponował major lotnictwa.
– Dziękuję – odparł. – Zadzwoniłem, żeby mi przysłali drugi. Poczekam. Oczywiście, jeśli nasz gospodarz pozwoli.
– Naturalnie, panie standartenfuehrer – powiedział hrabia. -Jeśli pan się źle czuje…
– Czuję się znakomicie. Dawno nie czułem się tak dobrze.
– Miałem na myśli – wyjaśnił Wąsowski – pokoje gościnne. Franciszek dobrze napalił. Prześpi się pan, a rano przyjemniej jechać. Ośnieżone lasy pięknie wyglądają o świcie.
– Dobrze panu, Wąsowski – rzekł Dibelius, podając równocześnie dłoń majorowi z zawieszoną na temblaku ręką. – Dobrze panu – powtórzył. – Ma pan czas, by kontemplować uroki natury. Zresztą nie mogę sobie pozwolić na spanie dzisiejszej nocy, nawet w pokoju świetnie ogrzanym przez pańskiego Franciszka. Muszę jeszcze popracować.
Za oknem zawarczały silniki samochodów odjeżdżających oficerów. Wąsowski odprowadził gości aż do drzwi wejściowych. Dibelius wyciągnięty wygodnie w fotelu ćmił cygaro, które wreszcie zapalił, podnosząc rozżarzoną głownię z kominka.
– Pan jest nadzwyczajny, Dibelius – powiedział Wąsowski zapadając w drugi obity skórą fotel. – Po takim dniu będzie pan jeszcze pracował? Ale wierzę panu, choć pół godziny temu dałbym głowę, że pójdzie pan spać. Oto cecha prawdziwego Niemca: obowiązki na pierwszym miejscu. Gdybyż moi rodacy zastosowali tę dewizę, może historia byłaby dla nich łaskawsza… Ale cóż, my lubimy gadać, wiecować…
– Lubicie jeść i pić, to mi się u was podoba.
– Więc rnoże jeszcze po kapince świetnej nalewki. Robił ją Franciszek według receptury swojej matki, która była ochmistrzynią w majątku mojej matki, hrabianki von Eckendorff. Skusi się pan?
– Nalewki z tak dobrym rodowodem chętnie skosztuję.
Franciszek, jakby tylko na to czekał, pochylił się ku nim z tacą, na której była już kryształowa karafka pełna połyskliwie rubinowej cieczy i dwa ciężkie, kryształowe kieliszki.
– Prosit, mój Wąsowski – Dibelius wzniósł kieliszek. Posmakował alkoholu, mlasnął z uznaniem. – Więc to przez swoją matkę de domo von Eckendorff jest pan spokrewniony z oberstem Reinerem?
– Ściśle biorąc – powiedział Wąsowski – to tylko uprzejmość pana pułkownika każe mu nazywać mnie kuzynem. Dziesiąta woda po kisielu mówi się po polsku o takim pokrewieństwie.
– Ale jednak w pana żyłach płynie połowa krwi niemieckiej. Zastanawiam się, czy to dużo, czy mało.
– Akurat tyle, by zyskać życzliwość i zaufanie niemieckich oficerów. Gdyby nie fatalny wynik wojny światowej, być może służylibyśmy w jednym pułku. Już wtedy, pamiętam, w dwunastym – trzynastym roku, już wtedy wielu światłych oficerów myślało o zjednoczeniu wszystkich Niemców pod berłem jednego cesarza.
– Dopiero naszemu fuehrerowi udało się zrealizować marzenia pańskich kolegów. Czy także pańskie? Te pięćdziesiąt procent krwi niemieckiej…
– Obawiam się – przerwał mu Wąsowski – że najwyżej czterdzieści dziewięć. Dzisiaj płynie w moich żyłach co najmniej jeden procent alkoholu. Ale przerwałem panu.
– Głupstwo, Wąsowski. Wrócimy do tej rozmowy nieraz, mogę dać na to panu słowo. Jeszcze pana znudzą rozmowy ze mną.
Usłyszeli narastający szum motorów.
– No, wreszcie! – powiedział Dibelius. – Przyjechali. Jeszcze chwila, a gotów byłby pan stracić do mnie cierpliwość.
Energicznym ruchem wziął Wąsowskiego pod ramię. SS-haupsturmfuehrer Adolf Lohse otrzepywał się właśnie ze śniegu, gdy stanęli w drzwiach hallu. Twarz Dibeliusa, łagodna i dobroduszna do tej chwili, stężała w jednej sekundzie.
– Pójdziemy teraz, mój Wąsowski, zwiedzić pańską łazienkę. – Odpiął kaburę, wyjął broń. – Chodź, Lohse, zobaczysz coś ciekawego. Pan hrabia pójdzie z nami -skłonił się szyderczo. Nie zauważył na szczęście lokaja Franciszka, który wyłaniał się właśnie z pomieszczeń wiodących do kuchni i w samą porę zatrzymał się w cieniu schodów.
Tymczasem Dibelius, jak rutynowany cyrkowy sztukmistrz, powoli zbliżał się do umywalki. Jednym ruchem, ale powolnym, celebrowanym pociągnął brzeg umywalki.
– Zaskakujące, co, Wąsowski?
– Skrytka? – Wąsowski przybliżył do oka pincenez, jakby sobie nie dowierzał.
– Pan niby nie wie?
– W pałacyku myśliwskim rzadko bywam, mam mieszkanie w Warszawie. To zabawne, te stare domy kryją zawsze jakieś tajemnice.
– Rzeczywiście, bardzo zabawne – mówił Dibelius spokojnie. – Szczególnie, że na tych banknotach – wetknął rękę do skrytki i z triumfem podsunął paczkę pod oczy Wąsowskiego – jest data emisji: 1939, 1938, o, jest nawet 1940. Jakież tajemnicze potrafią być te stare, rzadko używane myśliwskie pałacyki. – Z paczki papierosów juno wysypał na dłoń zwitek mikrofilmów. – Prawda, Wąsowski?
– Sporo pieniędzy, sądząc na oko – rzekł Wąsowski. Wyciągnął papierosa, zapalił.
Ale Dibelius ma już dość udawania.
– Bierz go! – wrzasnął. Mocno pchnął Wąsowskiego w stronę SS-mana, który zwabiony hałasem stanął w drzwiach łazienki.
– Dziwny sposób dziękowania za gościnę. -Wąsowski strzepnął z klapy popiół. – Myślę, że mogę wziąć futro.
– Milcz! Jeszcze ci podziękuję. Babcia von Eckendorff niewiele ci pomoże. Lohse – przypomniał sobie nagle -tu jest jeszcze lokaj.
– Właśnie – rzekł Wąsowski. – Do tej pory nie pozwolił pan sobie powiedzieć, że tej łazienki używa służba, moja jest na górze.