To było w sobotę. Po wyjściu od Reinera Kloss tylko na chwilę wrócił do biura, zlecając swemu pomocnikowi, młodemu leutnantowi Geislerowi bieżące sprawy.
Postanowił się przejść, by przemyśleć to, co się stało. Nie mógł sobie darować, że podczas ostatniej wizyty w pałacyku myśliwskim nie zabrał mikrofilmów. Oczywiście istnieje szansa, że Klossowi uda się skopiować je we wstępnej fazie śledztwa, ale zadanie może utrudnić fakt, że Dibelius, a więc zapewne i Lohse, wiedzą już, co przedstawiają plany w maleńkich klateczkach mikrofilmu. Ale o tym będzie czas myśleć później, teraz pozostaje sprawa najważniejsza: Wąsowski.
Kloss niemal nic o nim nie wiedział. Kiedy kilka miesięcy temu wysłannik z centrali poinformował go o przejęciu przez ciotkę Zuzannę jednej z przedwojennych berlińskich siatek polskiej „dwójki" wraz z jej ekspozyturami w Warszawie, Wiedniu i Krakowie, me krył swoich obaw. Ale kilkumiesięczna współpraca z Wąsowskim, który kierował właśnie wraz z majorem Rucińskim warszawską ekspozyturą, przekonała go, że opłaciło się podjąć to ryzyko. Od Wąsowskiego dostał już kilkakrotnie duże, dobre materiały, nieraz całościowe opracowanie problemu, którego złożenie z poszczególnych informacji agenturalnych trwałoby znacznie dłużej, nie mówiąc już o tym, że Wąsowski dzięki swym stosunkom potrafił dotrzeć do środowisk, wśród których łatwiej było o niedyskrecję, często bardzo ważną nie tylko dla działań militarnych, ale także dyplomacji aliantów.
Wpadka Wąsowskiego będzie więc poważnym ciosem dla ciotki Zuzanny. Szansę wydostania go z łap Dibeliusa są prawie żadne, a zresztą bez względu na sympatię, jaką Kloss żywił osobiście do Wąsowskiego, nie jego osoba jest tu najważniejsza, lecz działalność, a ta jest raz na zawsze spalona.
W grę wchodzi także bezpieczeństwo osobiste Klossa. Prawdopodobnie tylko jego, chociaż tego również nie może być pewien, ale to też zupełnie wystarczy. O Wąsowskim mógł wydać tylko jak najlepszą opinię, instynktownie wyczuwał w nim człowieka, który pod dobroduszną jowialnością skrywa upór i niezłomność.
Istnieje jednak małe „ale"… Wąsowski był zawodowcem, od lat grał rolę bogatego utracjusza, żarłoka i birbanta, o tyle dlań łatwiejszą, że istotnie wywodził się z hrabiowskiej, dość majętnej rodziny… Lecz to właśnie stwarza niebezpieczeństwo identyfikacji roli z życiem. Może Wąsowskiemu żal będzie rozstawać się ze swoim wcieleniem i za cenę zachowania statusu zgodzi się sprzedać Dibeliusowi wszystkich, a może tak utożsamił się z grą, że będzie chciał ją ciągnąć nawet pod kontrolą Niemców? Kloss zbyt dobrze poznał arkana swojej roboty, by nie zdawać sobie sprawy z groźby, jaką niesie ta gra. Nieraz stykał się z agentami pracującymi dla dwóch, trzech lub więcej panów, którzy w pewnym punkcie swego życia nie indentyfikowali się już z żadnym mocodawcą – prowadzili swoją własną grę.
Z najbliższej apteki zadzwonił do Lohsego. Ten wiedząc, że mają współpracować, potraktował Klossa nieco z góry. To Klossowi nawet odpowiadało, rola pomocnika hauptsturmfuehrera niesie ze sobą jakieś możliwości.
Nie zauważył nawet, kiedy się zdrzemnął. Obudził go Kurt, wnosząc parujące talerze. Dochodziła czwarta. Kloss czym prędzej zjadł obiad, dał Kurtowi przepustkę na popołudnie i pierwszą rikszą pojechał na Mokotowską. W maleńkiej kawiarence dostrzegł siedzącą pod oknem nie znaną mu dziewczynę, która popijając ersatzową herbatę spoglądała na leżący przed nią „Kurier Warszawski", stojącą na nim zieloną torebkę i parę skrzyżowanych zielonych rękawiczek. Poczekał, aż dziewczyna wypije, i kiedy wstała, ruszył w parę chwil po niej. Szła nie oglądając się, a Kloss postępował kilkanaście metrów za nią. Skręciła w Wilczą, przecięła Kruczą i Marszałkowską, zatrzymała się, jakby sprawdzając adres, przed burym domem koło Poznańskiej. Na drugim piętrze przystanęła przed jakimiś drzwiami, otworzyła je kluczem i pozostawiła uchylone.
Major Ruciński czekał na niego w dużym, mrocznym, zagraconym pokoju. Bez słowa podsunął Klossowi krzesło, z którego poduszki wyłaziła morska trawa.
– To się musiało kiedyś stać – powiedział. – Chce pan wiedzieć, jak to było?
– Wiem – odparł. – Od poniedziałku wraz z haupt-sturmfuehrerem Lohsem przejmuję tę sprawę.
– Bogu dzięki! – powiedział tamten.
– Niby dlaczego? – zaperzył się Kloss. – Chyba nie wyobraża pan sobie, że będę mógł go oszczędzać. Być może będę musiał patrzeć, jak go biją i słyszeć, kiedy sypnie pierwsze nazwisko. Nie wykluczani, że będzie to moje nazwisko.
– Edwin nie powie, Edwin nic nie powie.
Kloss uśmiechnął się tylko. Widział ludzi zdawałoby się silnych i uczciwych, którzy błagali, by ich zabić, a kiedy śmierć nie nadchodziła, sypali najbliższych krewnych i przyjaciół, skazując ich na takie same tortury.
– Znam go od piętnastu lat, jeszcze z Berlina i Hamburga. Jeśli nie będzie mógł wytrzymać, zgniecie fiolkę ukrytą w plombie zęba. Mogę panu obiecać, że Edwin nie straci zimnej krwi. Jeśli moglibyśmy coś dla niego zrobić…
– Co? – roześmiał mu się Kloss w twarz. Ten Ruciński działał mu na nerwy. – Zorganizować akcję na aleję Szu-cha? Odbić go może?
Ruciński milczał. Klossowi zrobiło się go żal, a jednocześnie poczuł coś w rodzaju zawstydzenia. Tamten jakby tego nie zauważył.
– Wie pan – powiedział – Edwin Wąsowski to zadziwiający człowiek. Jak pan myśli, dlaczego on to robił? Kariera? Gwizdał na karierę. Nigdy mi tego nie mówił, ale zdaje się, że w ogóle nie lubił wojska. Pieniądze? Śmieszne. Edwin na placówce berlińskiej wydał więcej pieniędzy swoich niż rządowych. Więc i to odpada. Nie lubił Niemców, a szczególnie Prusaków, ale mój Boże, sama niechęć do przedstawicieli innego narodu, żeby nie wiem nawet jak wielka, nie wystarczy. On to robił, i to znakomicie, mogę panu powiedzieć, ponieważ był aktorem, był aktorem, któremu nie dane było nigdy zagrać na scenie. Grał w życiu, przygotowywał się do swych ról niezwykle starannie. W trzydziestym piątym potrzebowaliśmy, po zlikwidowaniu naszej poprzedniej siatki, jakiegoś punktu zaczepienia. Utworzyliśmy takie fikcyjne przedsiębiorstwo: hambursko-południowoamerykańskie towarzystwo obrotu kawą. To miała być pokrywka dla naszej prawdziwej działalności. I była. Ale Edwin… Pan nie zna Edwina. On naprawdę zaczął handlować kawą. Mało tego. Stał się jednym z czołowych fachowców w branży. Mógłby szybko zrobić majątek. Czy rozumie pan, do czego zmierzam?
– Nie – przyznał szczerze Kloss.
– Nie możemy uratować Edwina. Zresztą nie wiem, czy on by tego chciał. W trzydziestym siódmym, kiedy w każdej chwili groziła wsypa, Edwin wybłagał na mnie obietnicę, że w razie wpadki nie wymienimy go. Czy oni wiedzą – zmienił nagle temat – co zawiera mikrofilm?
– Tak – powiedział Kloss.
– Tym lepiej – mruknął tamten. – Nie możemy uratować Wąsowskiego, ale możemy mu umożliwić zagranie jeszcze jednej roli, największej roli w jego życiu.
– Rozumiem – powiedział Kloss i rzeczywiście zaczynał rozumieć. – Chce pan, żeby Wąsowskł zaczął sypać.
– Tak – powiedział tamten. – Sypać wspólników, których pan mu podsunie. Wielka, gigantyczna siatka szpiegowska, w której będzie paru ich dygnitarzy, niech się zaczną żreć nawzajem.
– Mam coś lepszego – powiedział cicho Kloss. Poczuł nagły przypływ sympatii do Rucińskiego. – Mam coś znacznie lepszego – powtórzył. – Coś, co chwycą łatwiej. Spisek, wewnętrzny spisek. Co pan na to?
– Pamięta pan meldunek Edwina sprzed trzech miesięcy? Ten o próbie grupy generałów berlińskich szukania kontaktów via Sztokholm?
– Może się pan nie obawiać, nie myślę o prawdziwym spisku. Tych, którzy próbują spiskować przeciw Hitlerowi, zostawimy w spokoju, a dla Dibeliusa i Reinera przygotujemy coś ekstra.
– W porządku – tamten ożywił się. – Zawiadomię centralę. Poproszę o akceptację planu i listę kandydatów. -Odmłodniał w jednej chwili. – Najważniejsze, żeby Edwin zrozumiał, o co panu chodzi, żeby nie powiedział ani za wiele, ani za mało.
Kloss wracał z Wilczej podniesiony na duchu. Plan, który kilka minut temu skrystalizował się w jego umyśle, tylko na pozór wyglądał szaleńczo. Mechanizm terroru Trzeciej Rzeszy był tak skomplikowany, powiązania między poszczególnymi ogniwami tak zagmatwane, a podział kompetencji tak niejasny, że gra, jaką zamierzał podjąć, dawała szansę. Wąsowski już bezbronny, zamknięty w ciasnej celi, pozbawiony przyjaciół i stosunków, zdemaskowany jako wróg Rzeszy, może jeszcze razić nieprzyjaciół i będzie to robił.
Poczuł przypływ energii i postanowił, że choć od jutra dopiero ma przejąć współudział w śledztwie, nic nie stoi na przeszkodzie, by już dziś rozejrzeć się w sprawie. Złapał rikszę i kazał się wieść na Żoliborz. Zwolnił rikszarza na placu Inwalidów i sam ruszył w dół ku Wiśle wąskimi, ciemnymi uliczkami dzielnicy willowej. Rychło zauważył, że tu nic nie zdziała. Przed płaską, modernistyczną willą, która jak wiedział, należała do Wąsowskiego, dwóch granatowych policjantów grzało sobie ręce pod koszem z płonącym koksem. Zawrócił na pięcie, udało mu się złapać dorożkę, kazał się wieźć pod budynek Abwehrstelle Warschau.
W pół godziny później półciężarową skodą z sześcioma ludźmi obstawy jechał w kierunku Wąsowa. Zostawił ludzi na folwarku a sam, uzbrojony tylko w pistolet i elektryczną latarkę, ruszył ku pałacykowi. Wyciągnął z kuchni przestraszoną babę i kazał się prowadzić do gabinetu hrabiego. Ucieszyła go informacja, że odkąd zabrano pana hrabiego, nikt się jeszcze nie pojawił w pałacu. Prawdopodobnie Dibelius, każąc pilnować willi żoliborskiej, wychodził z założenia, że jedynie tam Wąsowski przechowuje interesujące go przedmioty.