– Chyba rzeczywiście nie ma innego wyjścia – powiedział głośno.
Zadzwonił telefon. Lohse, który siedział bliżej, podniósł słuchawkę. Z wyrazem bezgranicznego zdumienia odłożył ją na widełki.
– Dzwonił Dibelius. Zażądał, byśmy obaj uczestniczyli w konwojowaniu Wąsowskiego do aresztu Abwehry. Mamy strzec jego bezpieczeństwa. Rozumiesz coś z tego?
– A ty nie? – odparł Kloss. – Radzę ci sprawdzić, czy masz pełen magazynek i nie trzymać broni w kaburze.
7
SS-man wyprężył się na widok przepustki okazanej przez oberleutnanta Klossa, drugi otworzył przed nim ciężkie dębowe drzwi. Znalazł się w ogromnym hallu. Wzdłuż kolumnady SS-mani w stalowych hełmach, z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału, znieruchomieli jak posągi.
Sturmbahnfuehrer w czarnym mundurze uważnie przeczytał jeszcze raz jego przepustkę, sprawdził coś na trzymanej w ręku liście.
– Zgadza się, panie oberleutnant – powiedział – proszę oddać broń. Zechce pan przejść do tamtej sali. Inni już czekają. To nie będzie trwało długo.
Kloss podał mu kaburę i poprzedzany przez SS-mana ruszył we wskazanym kierunku. Znalazł się w dużej sali bez okien. Proste kolumny z szarego marmuru wzdłuż ścian, ciemna granitowa podłoga, centralna ściana z jedyną dekoracją: czarnym orłem dzierżącym w szponach swastykę. Wszystko to kojarzyło się raczej z grobowcem niż z salą audiencji. W kącie sali, usadzeni jeden za drugim, jak pacjenci oczekujący w kolejce do dentysty, siedzieli już inni oficerowie, których, podobnie jak Klossa, wezwano tu w celu nadania im odznaczenia. Wszyscy milczeli.
Kloss usiadł obok majora z Luftwaffe z obwiązaną bandażem głową. Miał ochotę zapalić, ale w pobliżu nie dostrzegł żadnej popielniczki, zresztą moment i miejsce nie były najstosowniejsze. Jeszcze raz przebiegł myślą wydarzenia, które doprowadziły go do tej sali, gdzie za kilka minut któryś z hitlerowskich marszałków przypnie mu do munduru Żelazny Krzyż.
Kiedy zdecydował się wplątać obersta Reinera w sprawę Wąsowskiego, odczuwał coś na kształt wyrzutów sumienia. Co prawda nie miał żadnych złudzeń co do osoby swego szefa, informacja centrali o jego wyczynach w Grecji była dostatecznym powodem, by nie patyczkować się z eleganckim i dystyngowanym oberstem. Ale już w parę godzin później nie miał żadnych skrupułów. Kiedy dowiedział się, że nikt inny jak właśnie Reiner postanowił zgładzić jego i Lohsego…
Rozgrywka przygotowana była zapewne w pośpiechu, stąd pretekst szyty grubym ściegiem i wykonanie nie-orecyzyine. Kiedy zajęli miejsca w karetce więziennej, Lohse obok szofera, Kloss z Wąsowskim i dwoma SS-manami w środku, nie spuszczał wzroku z tylnego okienka, przez które widać było maskę jadącego za nimi półciężarowego opla z drużyną żandarmerii. Wiedział, że jeśli opel się gdzieś „zgubi", będzie to znaczyło, że postanowiono ich zlikwidować. Od początku liczył się z tą możliwością, ponieważ zdawał sobie sprawę, że stojąc zbyt blisko Wąsowskiego, wiedzą zbyt wiele.
Na chwilę odwrócił wzrok od okienka, by zbliżywszy się nieznacznie do Wąsowskiego szepnąć mu po polsku, żeby w razie jakiejś strzelaniny próbował ratować się ucieczką. Kiedy spojrzał w okienko znowu, opla za nimi nie było.
A potem wszystko rozegrało się błyskawicznie. Jakiś wózek z warzywami pchnięty z chodnika wprost pod koła ich samochodu, zygzakowata jazda kierowcy, równocześnie parę serii z broni maszynowej. W tej samej chwili dostrzegł kierowcę padającego na tablicę rozdzielczą i Lohsego zwiniętego nienaturalnie w kłębek na siedzeniu obok. Wybił szybę dzielącą go od kabiny szofera, przedostał się tam w momencie, gdy wybuch granatu wyrwał tylne drzwi więziennej karetki. Impet wybuchu wyrzucił go z szoferki na jezdnię, zobaczył rozkraczonego człowieka w jasnym płaszczu i przekrzywionej cyklistówce, który opierając pistolet maszynowy o biodro, siekł we wnętrze karetki. Rzucił się za nim, jakaś kula gwizdnęła mu koło ucha, skoczył, gdy tamten odwrócił broń w jego stronę. Zwarli się w uścisku na środku jezdni. Kiedy myślał, że już z nim koniec, poczuł, że tamten słabnie. Pozostali cywile, którzy zaatakowali więzienną furgonetkę, gdzieś zniknęli, spłoszeni strzelaniną przechodnie skryli się w bramach, a na środku jezdni pozostał tylko on i chłopak w białym płaszczu.
– Donnerwetter! Puść! – jęknął tamten po niemiecku.
Wtedy Kloss ścisnął jeszcze mocniej. Dopiero w pięć minut potem nadjechał opel z ich obstawą. Kloss mógł się wreszcie przekonać, że Reinerowi nie wszystko się udało. Co prawda zginął Wąsowski i nic już nigdy nie powie, ale ocalał on, Kloss, i hauptsturmfuehrer Lohse, który został tylko ranny.
W dwie godziny później mógł przynieść Lohsemu do szpitala zeznanie rzekomego partyzanta. To było prawdziwe zeznanie. Jedyne prawdziwe zeznanie w tej sprawie: młody mężczyzna, volksdeutch na usługach policji i Abwehry, otrzymał rozkaz zaatakowania z grupą takich jak on więziennej furgonetki i zastrzelenia trzech osób: Wąsowskiego, Lohsego i Klossa. Rozkaz wydał mu oberst Reiner. Zanim jednak Kloss pojechał do szpitala SS, by pokazać Lohsemu to zeznanie, nie odmówił sobie małej przyjemności. Zadzwonił do adiutanta obersta Reinera i kazał zameldować, że oberleutnant Kloss za kwadrans przyniesie panu pułkownikowi zeznanie schwytanego partyzanta. Ale nie musiał tam iść. W pięć minut później zatelefonował adiutant. Skrzypiącym ze zdenerwowania głosem oznajmił Klossowi, że oberst Reiner przed chwilą strzałem w usta pozbawił się życia…
Otworzyły się drzwi, te same, którymi Kloss wchodził do sali. Poprzedzony przez dwóch SS-manów wszedł jakiś nie znany Klossowi SS-man z dystynkcjami gruppenfuehrera. Wszyscy oficerowie, jak uczniowie na wejście nauczyciela, zerwali się z miejsc na jego widok. Zatrzymał się przed nimi.
– Panowie – powiedział – spotkało was wielkie szczęście i zaszczyt dostępny tylko nielicznym. Sam nasz fuehrer – Adolf Hitler postanowił wręczyć wam odznaczenia. Proszę za mną.
Ruszyli w stronę wielkich drzwi umieszczonych pod czarnym godłem…
PODWÓJNY NELSON
1
Otworzył okno. Dym wdarł się do przedziału, firanka spuchła jak balon wypełniony powietrzem, a gazety i papierosy sfrunęły ze stolika na podłogę. Nic oczywiście nie zobaczył; nawet konturów domów, tylko wątłe światełka latarek, gdy koła pociągu zastukały na rozjazdach. Zatrzasnął natychmiast okno, zły teraz na siebie, że uczynił coś zbytecznego, uległ potrzebie, której ulegać nie powinien, jakby istotnie wierzył, że zobaczy inny krajobraz, bo to już Polska, że w ogóle coś zobaczy oprócz ciemności. Spojrzał na dziewczynę wtuloną w miękkie oparcie. Poprawiła włosy i odłożyła książkę. W skromnej, brązowej sukni wyglądała znacznie lepiej niż w mundurze. Poczuł na sobie jej uważny wzrok i natychmiast pomyślał, że popełnił już drugi błąd w ciągu tych paru godzin, które spędzili razem w przedziale pociągu pospiesznego, idącego z Berlina przez Poznań, Warszawę i dalej, na Lublin i Lwów, przecinając z północy na południe okupowany kraj.
Pierwszy błąd – to było kilka minut po opuszczeniu Berlina. Kloss stał przy oknie i zobaczył nagle pasma reflektorów krzyżujące się na niebie, a potem usłyszał głuchy łoskot lotniczych bomb. Pociąg rwał przez pustą przestrzeń okrążając miasto, którego granice wyznaczały teraz ognie pożarów i światła opadających powoli rakiet. Chłonął to widowisko, a nie zauważył, że ona stoi obok niego bardzo blisko i nie patrzy w szybę, tylko obserwuje jego twarz.
Dostrzegła coś? Czyżby udało się jej to, co nie udało się dotychczas nikomu: zaskoczyć Hansa Klossa w chwili, gdy niedostatecznie panuje nad własną twarzą. A przecież posiadł tę umiejętność niemal w stopniu doskonałym: ukrywał tyle lat nienawiść, wstręt, rozpacz, umiał obojętnie trwać na naradach sztabowych oprawców i nie sięgał po broń, gdy ręka sama wędrowała w stronę kabury. A teraz ta dziewczyna? Nic nie powiedziała, nie powiedziała także nic później, gdy zamykał okno. Oczywiście, gdyby zaczęła cokolwiek podejrzewać, milczałaby także. Powinien, patrząc na nią, na jej gładko uczesane włosy, wąskie usta, powtarzać sobie nieustannie: to Hanna Bösel – niebezpieczny przeciwnik. Nie ładna dziewczyna, z którą przyjemnie podróżować w pustym przedziale, ale oficer niemieckiego wywiadu. Nie kobieta, która podoba mu się od chwili, gdy ją zobaczył w sztabie berlińskiej Abwehry, ale wróg, szczwany i doświadczony agent, może jeden z najniebezpieczniejszych przeciwników, z jakimi on, Kloss, miał do tej pory do czynienia. Paliła papierosa.
– Duszno ci było, Hans? – zapytała. – Jeśli chcesz, możesz nieco uchylić okno.
– Nie, dziękuję… Posłuchaj, Hanno…
– Znowu! – przerwała niecierpliwie. – Zapominasz, że jestem Ewą, nie Hanną.
Wchodzi w rolę, pomyślał. I przypomniał sobie natychmiast tamtą, prawdziwą Ewę, zakatowaną w berlińskim gestapo. Jakże choćby przez chwilę mógł traktować major Hannę Bösel jako kobietę? A tamtej Ewy przecież prawie nie znał; widywał ją tylko niekiedy na korytarzu ministerstwa wojny w Berlinie i nie przypuszczał… To znaczy, domyślił się za późno, dopiero wówczas, gdy zobaczył ją późnym wieczorem pod portretem Fryderyka Wielkiego, wiszącym na korytarzu niedaleko drzwi prowadzących do intendentury, gdzie królował pułkownik Luft. Ewa, Ewa Fromm, pracowała u Lufta. Była sekretarka, sprawdzoną przez SD i dopuszczoną do spraw tajnych. Młodsza nieco od Hanny, należała do dziewcząt, na które nie zwraca się uwagi. Drobna, szara, nijaka, siedziała godzinami pochylona nad maszyną, nie podnosząc oczu także wówczas, gdy ktoś wchodził do pokoju. Dlatego nie zapamiętał nawet dobrze jej twarzy.
Dopiero tamtego wieczoru… Pracował do późna nad jakimiś wykazami, miał zresztą dosyć tej roboty, bo dostęp do ważnych informacji okazał się w centrali Abwehry mniejszy, niż przypuszczał, więc rozważał możliwość uzyskania innego przydziału… Uporządkował starannie papiery i uchylił drzwi na korytarz. Wówczas zobaczył Ewę. Stała pod portretem Fryderyka… Gdy po paru minutach zbiegał na dół, zobaczył ją znowu. Dwóch drabów, których funkcje umiał rozpoznawać bezbłędnie, trzymało ją pod ręce. Była blada, gdy otwierali przed nią drzwiczki samochodu. Nieco dalej stało drugie auto. Przy kierownicy siedziała kobieta w mundurze. Nie wiedział wówczas, że nazywa się Hanna Bösel.