Mrok już zapadał. Kloss cofnął się nieco w głąb pokoju i zapalił papierosa. Może jednak panna Bösel nie spieszy się tak bardzo, jak sądził? I wtedy ją zobaczył. Zbiegła po schodkach i szybkim krokiem szła w kierunku bramy parku. Coś go zaskoczyło w jej stroju i wyglądzie. Gdy znalazł się na dole i ruszył za nią ciemną alejką prowadzącą do miasteczka, wiedział już, dlaczego Hanna wydała mu się zmieniona; wyglądała po prostu tak, jak tysiące polskich dziewcząt. Nie ulegało więc wątpliwości, że szła „do pracy" starannie ucharakteryzowana, w dobrze przylegającej masce. Należało iść za nią tak, by tego nie spostrzegła, a było to zadanie niełatwe, bo przecież miał do czynienia z doświadczonym agentem… Liczył tylko na to, że Hanna nie spodziewa się i nie może się spodziewać, by ktokolwiek ją śledził…
Ulice miasteczka były oczywiście nie oświetlone. Wąskie i czarne przypominały korytarze z fantastycznego filmu. Pięty się pod górę, spadały krętymi przejściami w dół, kończyły się nagle na zagraconych podwórzach. Zorientował się, że Hanna kluczy, że jednak zachowuje ostrożność i jeszcze raz doszedł do wniosku, że ma do czynienia z wyjątkowo szczwanym przeciwnikiem. Wreszcie przystanęła, rozejrzała się uważnie. Kloss miał ledwo tyle czasu, by odskoczyć w cień parterowego domku, gdy zniknęła w mroku jakiegoś podwórza. Poczekał chwilę i podszedł bliżej… Cofnięta nieco od ulicy drewniana rudera. Hanna zastukała i zobaczył ją po chwili, gdy otwarto drzwi, w świetle padającym z wnętrza domu.
– Dobry wieczór – usłyszał. Mówiła świetną polszczyzną bez akcentu. – Przychodzę od Józefa.
Była to zapewne pierwsza część hasła i wszystko czego się dowiedział, bo drzwi natychmiast zamknięto i zaryglowano. W zasłoniętym oknie zobaczył tylko dwa cienie – panny Bösel i pochylony, zgarbiony – zapewne jakiejś starszej kobiety. Opanowała go bezsilna wściekłość. Cóż z tego, że zna adres kontaktowy? Panna Bösel rozpoczęła już swą grę, przeniknęła do polskiej organizacji podziemnej, nawiąże łączność z wysłannikiem z Londynu, a on, Kloss, nie ma żadnej szansy, by jej w tym przeszkodzić. Nie pójdzie przecież do ludzi, których nie zna i nie powie: „Strzeżcie się, to niemiecka agentka". Nie zaryzykuje zdemaskowania, bo tego mu nie wolno ryzykować, bo ma jeszcze przed sobą szmat roboty, zanim wojna się skończy.
W uliczce zaterkotał wóz z ogromną beczką; stara część Liska nie miała wodociągu, jego rolę spełniał woziwoda. Kloss słyszał ściszone głosy zza ścian, miasteczko jednak żyło, w ciemnych podwórzach, w domach o zasłoniętych szczelnie oknach byli ludzie z niepokojem słuchający odgłosów z ulicy. Nadchodził patrol i wszystko nagle ucichło, potem rozległ się gardłowy niemiecki krzyk. Oczekiwanie na pannę Bösel nie miało już sensu. Kloss ustalił wszystko, co mógł ustalić; zapalił papierosa i spojrzał na zegarek. Powinien zdążyć jeszcze poznać tego Plusza, „naszego agenta od piętnastu lat", jak mówił Langner.
Plusz pracował w jedynej dużej knajpie Liska, „Zdrojowej". Kloss trafił tam bez trudu, sala restauracyjna była obszerna i pustawa, kelnerzy kręcili się ospale między stolikami. Jeden z nich… Siadł przy stoliku, wyjął z kieszeni fotografię Plusza, którą wręczył mu w Berlinie Langner, i jeszcze raz przyjrzał się tej twarzy. Łysawy mężczyzna, zapewne już po czterdziestce, grube wargi, okulary… Zobaczył go po chwili i rozkazująco skinął głową. Podszedł natychmiast.
– Słucham, panie poruczniku. -Jego niemczyzna była niemal bezbłędna.
Kloss bawił się papierośnicą.
– Pan się nazywa Plusz, prawda?
Tamten potwierdził i niespokojnie spojrzał na sąsiedni stolik, przy którym siadło właśnie dwóch niemieckich oficerów. Rozprawiali krzykliwie o sytuacji na froncie wschodnim.
– Jestem od Kurta z Berlina – powtarzał Kloss hasło przekazane mu przez Langnera.
– Tu nie możemy rozmawiać – szeptał Plusz. – Zaraz podam kawę. A może coś mocniejszego?
– Może być kieliszek koniaku.
– Koniak mamy także francuski, panie poruczniku. Przyjechał już Konrad. Boję się, że zaczynają mnie podejrzewać. Mamy dobre befsztyki, jeśli chce pan poświęcić kartki… Jutro o ósmej na starej przystani. Wie pan, gdzie to jest?
– Znajdę – odpowiedział Kloss.
4
Do starej przystani szło się ścieżką przez łąki, wzdłuż wąskiej, krętej rzeczułki, która płynęła z gór i wiosną stawała się rwącym, groźnym potokiem. Kloss wyszedł wcześniej z miasteczka i miał teraz sporo czasu, by spenetrować dokładnie miejsce spotkania, obejrzeć podłużny drewniany barak, gdzie przechowywano kajaki, zajrzeć przez wąskie okienka do szatni, a potem usiąść na zmurszałej ławeczce, ukrytej pod drzewem, skąd można było widzieć dokładnie dróżkę wiodącą z miasteczka. Postanowił wycisnąć z Plusza możliwie jak najwięcej, także hasło i kontakt, którymi posługiwała się Hanna Bösel. Plusza trzeba będzie później zlikwidować, myślał o tym obojętnie i chłodno, zresztą zajmą się tym ludzie Konrada. Jeśli do nich dotrze… Bo sytuacja stawała się coraz trudniejsza, a ubiegły dzień nie przyniósł nic, co ułatwiałoby zadanie…
Zaraz po śniadaniu poszedł na dworzec, o ile można tak nazwać drewniany barak postawiony na gruzach spalonego budynku. Maciej był, jak zwykle, punktualny, stał pod rozkładem jazdy, w tym samym, co w Warszawie, kostiumie starszego pana… Kloss pomyślał, że to jednak nieostrożność, że należało przybrać inną postać, ale nic nie powiedział, zresztą nie mieli czasu na rozważania teoretyczne. Maciej oznajmił, że sprawa okazało się trudniejsza, niż przypuszczał. Do Konrada można dotrzeć tylko za pośrednictwem centrali, musi potrwać dwa – trzy dni, zanim uzyskają hasło i kontakt. Kloss odpowiedział z goryczą, że Bösel zdołała już rozszyfrować Konrada i jego ludzi w miasteczku, a oni muszą czekać…
Maciej oczywiście wysłuchał tego bez słowa, a potem oświadczył, że przyjedzie za dwa dni.
– Tylko ubierz się inaczej – rzucił ze złością Kloss. -Aha… I postaraj się dowiedzieć wszystkiego, co można, o niejakim radcy Gebhardcie z Berlina. Podobno był tu kiedyś…
Nie spojrzał nawet na Macieja i ruszył ku wyjściu. Gdy otwierał drzwi, w oknie wychodzącym na peron zobaczył twarz Hanny Bösel. Zniknęła natychmiast. Wtedy poczuł niepokój, który tym razem był w pełni uzasadniony. Hanna Bösel go śledziła. Na peronie w Warszawie było co prawda dość ciemno, ale charakterystyczną postać starszego pana mogła zapamiętać. A teraz zobaczyła go znowu tutaj… Gra stawała się niebezpieczna i Kloss poczuł, że wzrasta w nim napięcie.
W domu wypoczynkowym, nie zaglądając nawet do siebie, zastukał do pokoju Hanny. Była już, wróciła wcześniej. Wskazała mu krzesło, sama usiadła na poręczy fotela. Wyglądała bardzo ładnie, ale Kloss dostrzegał w niej już tylko niebezpiecznego przeciwnika, którego jeśli trzeba będzie…
– Jak ci poszło wczoraj? – zapytał.
– Poszło – odpowiedziała chłodno. – Hasło i kontakt były w porządku, przyjęto mnie za swoją. Niedługo dotrę do Konrada.
– Sądzisz, że tamten się jeszcze nie zjawił?
– Na pewno nie. Ale bądź spokojny, ustalę, kto to jest. – Powiedziała „ustalę", a nie „ustalimy". Kloss skwitował to skinieniem głowy. – A ty? – zapytała. – Co możesz mi zameldować?
– Umówiłem się z tym agentem Langnera – Pluszem. Na dziś na ósmą wieczorem.
– Gdzie?
– Na starej przystani.
– Dobrze. I nic więcej nie masz mi do powiedzenia? Wahał się chwile. Jak zagrać? Pozorowanie szczerości bywało opłacalne, ale… Nie zdążył podjąć decyzji.
– Dlaczego mnie wczoraj śledziłeś?
Kiedy spostrzegła? Wówczas, gdy wchodziła do domku? A może spojrzała przez okno? Za długo sterczał pod tą ruderą przy ulicy Rybnej 4.
– To chyba mój obowiązek – powiedział. – Ktoś cię musiał ubezpieczać. Jeśli sama tego nie rozumiałaś…
– Mówiłam ci już – ucięła – żebyś robił tylko to, co ci polecam.
– Pomyśl – jego głos był również chłodny. – Langner nie wybaczyłby mi nigdy, gdyby cię zlikwidowano. A mogło się zdarzyć, że tamten, ich prawdziwy agent, nawiązałby łączność wcześniej… Bałem się o ciebie…
Milczała, a Kloss czekał, czy powie o spotkaniu na dworcu. Nie, ani słowa… Było gorzej, niż przypuszczał.
Usłyszeli pukanie.
– Idź do łazienki – rozkazała Hanna. – Nie chcę, żeby cię u mnie widziano.
Wejście do łazienki było z korytarzyka. Kloss zamknął za sobą drzwi i niemal natychmiast usłyszał głos Gebhardta.
– Obiecała pani wypić ze mną kieliszek, panno Bösel.
– Obiecałam i jestem gotowa. Niech pan zejdzie na dół, za chwilę przyjdę.
Interesowała się więc Gebhardtem, ale jemu, Klosso-wi, nie napomknęła o tym ani słowa. Czy zdążyła już posłać jakiś meldunek do Berlina?
Rozważał to wszystko czekając na Plusza. Chmury zasłoniły księżyc i stara przystań pogrążona była w ciemnościach. Zerwał się wiatr, szumiały drzewa nad rzeką. Kloss zapalił papierosa i wiedział, że jego twarz, oświetlona teraz, widoczna jest zapewne ze ścieżki. Plusz nie nadszedł jednak ścieżką. Zjawił się obok niego nagle, widocznie istniała jakaś inna droga między kępami drzew. Podali sobie ręce, dłoń agenta była wilgotna i śliska.
– Generał wyraża panu podziękowanie – powiedział Kloss. – Pańskie informacje się sprawdziły i oddał pan duże usługi Niemcom. – Znowu zaszumiały drzewa. Kloss usłyszał szelest, rozejrzał się niespokojnie, ale wróciła cisza, przystań była pusta i ciemna.
– Muszę panu powiedzieć – zaczął nerwowo Plusz -coś bardzo ważnego…
W tej chwili padły dwa strzały, jeden za drugim, oddane z tak bliskiej odległości, że Kloss zobaczył płomień w krzakach nad rzeką… Plusz krzyknął i osuwał się na ziemię, najpierw jakby przyklękał, potem uderzył twarzą w piasek… Kloss również padł na ziemię, wyrwał z kabury broń, strzelił nie celując, zresztą strzelanie było czynnością bezsensowną, podobnie jak pogoń, nawet jeśli Kloss zamierzałby ścigać napastnika. Stali obok siebie, Plusz i on, obaj palili papierosy, obaj byli widoczni, celowano do Plusza, nie do niego. Kto? Ludzie Konrada? Nie mogli wiedzieć o spotkaniu na przystani. Chyba że śledzili Plusza, że podejrzewali go o zdradę… Mało prawdopodobne.