– Powinienem wpaść na to wcześniej.
– Miałeś za mało danych – powiedziała Hanna.
– Wszyscy pracujemy po omacku – dodał Konrad. -Omal pana nie zlikwidowaliśmy. Miał pan zginąć razem z Pluszem.
– Więc jednak dostał pan prawdziwy mikrofilm? – zapytał Kloss.
– Niestety – wyręczyła go w odpowiedzi Hanna. – Ewa Fromm była rzeczywiście naszą agentką, ale w skrytce pod portretem nic nie było. W każdym razie nie damy się nabrać na falsyfikat. To też coś.
– A ile jest wart dla ciebie prawdziwy plan, ten, który sfotografowała Ewa Fromm?
– Masz? – zapytała. – Więc to ty? Ile chcesz?
– Dużo – odparł Kloss. – Twoją przyjaźń. – Otworzył klamrę pasa z napisem „Gott mit uns", wyjął maleńki zwitek owinięty w cieniutką bibułkę.
– Anglia panu tego nigdy nie zapomni – rzekł Konrad, odbierając z nabożeństwem od Hanny malutki rulonik.
– Jesteśmy sojusznikami – Kloss wzniósł szklankę z płynem koloru słabej herbaty. – A poza tym żal by mi było, gdyby robota Ewy Fromm poszła na marne. Ta dziewczyna drogo zapłaciła…
O tej małej, niepozornej dziewczynie myślał jeszcze przez chwilę, gdy na leśnej polance czekał na Hannę, z którą Konrad chciał por o zmawiać na osobności. Wyszła wreszcie, ale była chmurna i milcząca. Dopiero w drodze powrotnej wzięła go poufałym gestem pod rękę.
– Powiem ci coś, czego nie powinnam ci mówić.
– Nie fatyguj się – odparł. – Wiem, co chcesz powiedzieć. Konrad kazał ci mnie zwerbować. Przy następnej okazji zakomunikujesz mu, że ci się to nie udało i więcej nie będziemy wracali do tego tematu.
– Może to i lepiej – uśmiechnęła się znowu.
– Musimy się zastanowić nad prezentem dla twego szefa – rzekł Kloss. W paru słowach opowiedział jej wszystko, co dotyczyło Gebhardta. Wspólnie opracowali scenariusz: ktoś z nich zmusi Gebhardta do akcji. Gebhardt oczywiście zginie, bo ten tłuścioch z ministerstwa propagandy, mający swobodny dostęp do ministerstwa wojny, spełnia wszystkie warunki, by w oczach Langnera stać się znakomitą namiastką zdemaskowanego szpiega.
Wieczorem tego samego dnia do stolika, przy którym nadradca Gebhardt kończył rozszarpywać pieczonego kurczaka, podszedł oberleutnant Kloss. Bez pytania
usiadł przy jego stoliku i nim grubas zdołał ochłonąć ze zdumienia, że widzi człowieka, którego zabił był wczoraj, zapytał:
– Czy ma pan chwile czasu, by porozmawiać ze mną o paru skrzynkach starej porcelany i paru żołnierzach, którzy zginęli przy ich konwojowaniu?
Gebhardt nie miał czasu. Odepchnął stolik i wyciągnął rewolwer. Ale strzał padł, nim zdążył nacisnąć spust. Kapitan Boldt, który siedział przy sąsiednim stole razem z Hanną Bösel, nie bez słuszności uchodził za znakomitego strzelca. A za przeszkodzenie w ucieczce groźnemu szpiegowi, nadradcy Gebhardtowi, otrzymał pochwałę w rozkazie od samego obersta Langnera.
CAFE ROSĚ
1
Pachniało rybą. Każdy powiew wiatru, ciepłego i wilgotnego, przynosił ten odór z dołu, z plątaniny ciasnych uliczek, zabudowanych domami o ścianach frontowych pozbawionych okien.
Kloss zatrzymał się przy wąskich schodach z wyszczerbionymi stopniami, spojrzał w dół na płaskie dachy dzielnicy nadbrzeżnej, między którymi z rzadka błyskała plama zieleni, a potem z miną znudzonego turysty powiódł wzrokiem dokoła. Ten facet także stanął, nie bardzo się nawet kryjąc. Oparty o mur okalający jakąś ruderę, ocierał spocone czoło jaskrawozieloną chustką. Przez chwilę Kloss miał ochotę wypróbować jego sprawność fizyczną. Gdyby pobiegł w dół schodami, zdołałby umknąć tajniakowi, skryć się w krętych uliczkach, pachnących rybą, czosnkiem, potem zmęczonych ludzi. Odrzucił tę myśl. Tajniak, prawdopodobnie funkcjonariusz tureckiej policji politycznej, wcale mu nie przeszkadzał, przynajmniej na razie, a gdy zajdzie potrzeba, da sobie radę, jak wczoraj, gdy wystrychnął na dudka tego łażącego za nim krok w krok chudeusza o sterczących jak u foki wąsikach.
Ruszył pod górę w stronę, skąd dobiegał pisk skręcającego tramwaju. Kątem oka dostrzegł, że jego anioł stróż ruszył za nim. Ulica z każdym metrem zmieniała wygląd, domy były jakby czyściejsze, miejsca po odpadającym tynku zasłonięte reklamami w języku, z którego Kloss nie rozumiał ani słowa. Wyszedł na plac z fontanną; tu ruch, mimo że była pora sjesty, ożywił się nieco. Nie oglądając się wiedział, że tajniak przybliżył się do niego w obawie, by nie stracić śladu; przed sobą widział budy targowiska, gdzie wczoraj udało mu się zgubić kolegę po fachu towarzysza jego dzisiejszych wędrówek. Żal mu się zrobiło tego spoconego grubasa, postanowił dać mu trochę odpoczynku. Rozsunął zasłonę z nanizanych na sznurki koralików i znalazł się w mrocznym, pozbawionym okien pomieszczeniu. Ubrany tylko w spodnie mężczyzna, z włochatym torsem pokrytym kropelkami potu, przekręcał rożny nad płonącym rusztem. Kloss usiadł przy niskim stole pod wentylatorem obracającym się powoli, jakby rozgarnianie gęstego od upału powietrza sprawiało mu trudność. Włochaty mężczyzna zastawił pieczyste własnemu losowi i rzucił się w stronę jedynego klienta. Strzepał ze stołu okruszki, których nie było i zastygł w uniżonym oczekiwaniu. Kloss zapytał po angielsku, co mógłby dostać do jedzenia, ale tamten tylko potrząsnął głową, więc powtórzył to samo po francusku i po niemiecku, ale włochaty mężczyzna tylko rozkładał bezradnie wielkie łapska. Nie rozumiał i Kloss przez chwilę miał pokusę, aby zapytać go o to samo po polsku. Ale wtedy właśnie zasłona z koralików rozsunęła się, w drzwiach stanął znajomy tajniak, któremu widać znudziło się czekanie na skwarze. Opadł na zydel w drugim końcu tego samego stołu, przy którym siedział Kloss i rzucił kilka zdań przypominających brzmieniem tokowanie głuszca. Zaraz też otrzymał kufel pienistego piwa i cynowy talerz ze skrawkami mocno spieczonego mięsa, pajdą pszennego chleba i pęczkiem małych cebulek.
Gdybym teraz wstał – pomyślał Kloss – facet machnąłby na mnie ręką. Z jego miny wynika, że nic nie zmusi go do zostawienia dymiącej baraniny i pokrytego rosą kufla.
Właściciel znowu stanął przed nim. Kloss pokazał cynowy talerz i kufel swego sąsiada, właściciel klepnął się po udach i radośnie zagdakał po swojemu.
Potem przy bardzo mocnej, słodkiej i aromatycznej kawie, którą pił samotnie, widać środki tajniaka były ograniczone, bo raz po raz łakomie spoglądał ku miedzianej czarce przed Klossem, przypomniał sobie, że obiecał standartenfuehrerowi Resmannowi przywieźć kilogram kawy z Istambułu. I prawie natychmiast wróciła doń raz jeszcze rozmowa ze standartenfuehrerem.
Znalazł się w tym wielkim gabinecie, którego całe umeblowanie stanowiły cztery głębokie fotele klubowe i ustawiony między nimi stolik do kawy, w parę godzin po rozmowie z generałem Eberhardtem. Zresztą słowo „rozmowa" nie najlepiej pasuje tu do treści, ponieważ jedyną kwestią, jaką pozwolono wówczas Klossowi wygłosić, było: Jawohl, Herr General. Eberhardt zaś bez żadnych wstępów zakomunikował oberleutnantowi, że na prośbę SD przekazuje Klossa do dyspozycji standar-tenfuehrera Resmanna.
– Oni potrzebują kogoś – dodał – kto włada obcymi językami i ma jakie takie maniery.
Maniery… właśnie. Odkąd to SD potrzebuje ludzi z kindersztubą? Pierwsze pytanie, jakie zadał mu Re-smann, zmierzywszy go najprzód od stóp do głów, brzmiało:
– Czy nosił pan w życiu smoking, oberleutnant?
– Tak jest – odparł służbiście.
– A frak? – zapytał tamten.
– Raz w życiu – odrzekł i musiał się ugryźć w język, by nie powiedzieć, kiedy. Frak, oczywiście pożyczony, miał podczas ostatniego przed wojną balu sylwestrowego na Politechnice Warszawskiej, gdzie przeniósł się parę miesięcy przedtem, gdy życie w Gdańsku stało się nie do zniesienia. Tańczył ze Stenią, ładną, choć trochę zbyt chudą córką właścicielki mieszkania, w którym wynajmował pokój do spółki z kolegą. Stenia była właściwie dziewczyną tego kolegi, kończącego studia medyka, ale
wypadł mu właśnie dyżur w szpitalu. Z wrażeń tego balu najbardziej utkwiły mu w pamięci lakierki – również pożyczone – były piekielnie ciasne.
– Wystarczy – powiedział Resmann. – Po naszej rozmowie wybierze pan sobie w magazynie kilka cywilnych ubrań. A teraz do rzeczy…
Propozycja (czy można to zresztą nazwać propozycją?), jaką uczynił mu standartenfuehrer, o którym Kloss wiedział, że jest szarą eminencją w wydziale zagranicznym SD, kierowanym osobiście przez Kaltenbrunnera, była nadzwyczaj interesująca. Wyjechać do neutralnego kraju, gdzie nie padają bomby, gdzie ludzie nie wiedzą, co to zaciemnienie, gdzie można pójść do sklepu i kupić wszystko bez kartek. Czy naprawdę są jeszcze takie miejsca na świecie? Wreszcie padła nazwa kraju: Turcja. I miasto: Istambuł.
– Sprawa jest delikatna, oberleutnant – ciągnął Resmann, popijając małymi łyczkami włoski wermut – delikatna, ale i pilna. Do naszej placówki istambulskiej, formalnie jest to konsulat, ale spełnia większość funkcji misji handlowej, wkradł się wróg. Masa ważnych informacji dotarła do Anglików, zanim ustaliliśmy, gdzie tkwi zaraza, gdzie jest źródło przecieków. Teraz wiemy z całą pewnością, że właśnie w Istambule. Oczywiście mógłby pan zapytać, dlaczego nie odwołamy całej istambulskiej placówki do Berlina. Nie muszę panu odpowiadać, ale odpowiem. Po pierwsze dlatego, że zdrajca oczywiście odmówiłby powrotu, a powinna spotkać go zasłużona kara. Ale mniejsza o niego. Wcześniej czy później sprawiedliwość niemieckiej Rzeszy dosięgłaby go w każdym miejscu kuli ziemskiej. Rzecz w czym innym: Turcy niesłychanie przywiązani są do swojej neutralności, ale ta neutralność miewa różne odcienie. Jakiś większy sukces Niemiec sprawia, że mamy wśród nich najlepszych przyjaciół. Niestety, sukcesu dawno nie było, a nieszczęście