Scenariusz obmyślony był precyzyjnie. Narastający strach Marty Kovacs, w miarę jak zbliżali się do granicy węgierskiej, musiał się rzucać w oczy. Wreszcie wyznała, jąkając się, że wiezie nieco za dużo papierosów, więcej niż pozwalają na to przepisy celne i gdyby pan Kloss był tak uprzejmy…
Domyślił się, co teraz będzie. Jeśli zgodzi się na przewiezienie paru paczek papierosów przez granicę, stanie się jej wspólnikiem, ponieważ na terenie Węgier pani Kovacs wyzna, że jest czyjąś tam agentką, a w paczce przewiezionej przez Klossa było coś kompromitującego – dokument albo mikrofilm. Prosta droga do szantażu: „musi mi pan dalej pomagać, bo inaczej…"
Obecność Resmanna w szczelnie zasłoniętym przedziale i fakt, że Marta podróżuje z bronią (gdy wyszła na chwilę z przedziału, wprawnie obmacał spoczywającą na półce mufkę i wyczuł znany kształt damskiej „piątki"), wykluczył możliwość, iż Marta Kovacs jest naprawdę pracownikiem któregoś z alianckich wywiadów lub organizacji podziemnej jakiegoś okupowanego kraju. Więc sprawa jasna. Mógł oczywiście odmówić Marcie Kovacs tej drobnej uprzejmości, likwidując cały misternie sklecony plan, ale po pierwsze – korciło go, aby się przekonać, czy się nie myli, po drugie zaś -wiedział, ze jeśli SD istotnie postanowiło go jeszcze raz sprawdzić, to znajdzie wkrótce inną okazję poddania go próbie. A on wolał mieć to już poza sobą.
Więc „był tak uprzejmy" i przyjął od Marty Kovacs parę paczek papierosów. Wypatrzył jedną, w której celofan przyklejony był nierówno, pokazał ją Marcie.
– Czy to pudełko mam otworzyć, czy będziemy szukali we wszystkich?
Nie odpowiedziała, więc zerwał celofan i nie spuszczając z niej wzroku, wyjmował kolejno papierosy Wewnątrz jednego wyczuł twardość.
– Mikrofilm – stwierdził raczej, niż zapytał. – Dla kogo pani pracuje? Ostrzegam, że jesteśmy jeszcze na terenie Rzeszy i na najbliższej stacji wezwę policję… No, więc?
Roześmiała się bez przymusu.
– Nie udało się, Kloss – powiedziała. – A miałam już nadzieję, że uda mi się zwerbować pana do Intelligence Service – znów się roześmiała. – Chodźmy do standartenfuehrera Resmanna, czeka na nas… Zabawna sytuacja, co?
Udał zdziwienie, też się roześmiał. Idąc za nią korytarzem myślał, że sytuacja byłaby naprawdę zabawna, gdyby Marta Kovacs, podobnie jak on, występowała w podwójnej roli. Ale tego chyba nigdy nie sprawdzi.
Kiedy stanąwszy przy balustradzie mostu, by popatrzeć chwilę w mętne wody zatoki, odwrócił się, zobaczył swojego prześladowcę barazo już zmęczonego. Widać porwany własnymi myślami szedł za szybko. Do umówionego spotkania z konsulem Grandelem brakowało jeszcze dwudziestu minut. Postanowił dać tajniakowi pięć minut odpoczynku.
2
Radca Witte w nie najlepszym humorze wspinał się schodami myśląc, że wezwanie do szefa nie wróży mu nic dobrego. Kiedy trzy miesiące temu Grandel – tak samo jak dziś, zaraz po rozpoczęciu urzędowania – wezwał go do siebie, miał mu do zakomunikowania, że ministerstwo w ramach oszczędności dewiz postanowiło odwołać do Niemiec rodziny swoich zagranicznych pracowników. Ledwie zdołał przekonać szefa, by zezwolił przynajmniej do wakacji pozostać żonie i dzieciom Wittego w Istambule. Oczywiście dodatek rodzinny Witte-mu obcięto, ale dobre przynajmniej i to, że nie musi wracać do bombardowanego kraju właśnie teraz, kiedy alianckie naloty wzmogły się, kiedy triumf niemieckiego oręża, oczywisty dla Wittego jeszcze trzy lata temu, nie jest tak całkiem pewny, a gdyby Witte miał odwagę przyznać się przed sobą samym do nurtujących go wątpliwości, musiałby stwierdzić, że w zwycięstwo wielkich Niemiec nie wierzy nic a nic, a jedyną niewiadomą pozostaje
termin krachu marzeń o podboju świata. Czyżby więc Grandel pragnął wrócić do tamtej rozmowy sprzed trzech miesięcy? Może dostał ponaglenie z ministerstwa? Przecież teraz pobyt rodziny Wittego w Istambule nie kosztuje Rzeszy ani feniga. Więc może te oszczędności dewizowe były jedynie pretekstem, może chcą, by odesłał żonę i dzieci do Niemiec w charakterze zakładników, może wywęszyli już, że prowizja za dostawę pilnego ładunku rudy manganowej była zbyt wysoka, nawet jak na Istambuł i biorąc pod uwagę okoliczności wojenne… Trudno. Jeśli rzeczywiście będą chcieli to zrobić, postara się odwlec decyzję maksymalnie, a potem sprzedawszy wszystko, co wie, jakimkolwiek wywiadom, ukryje się gdzieś możliwie najdalej od Europy i cierpliwie doczeka końca wojny.
Ta decyzja, a może i myśl, że za chwilę otaksują go badawcze oczy Elzy von Tilden, sekretarki szefa, zimnej starej panny, oddanej bez reszty nazizmowi („nie ma nic gorszego niż nazistki pozostające w staropanieństwie" – zwykł mawiać do swojej żony, gdy był absolutnie pewien, że nikt go nie może usłyszeć), poprawiła mu nieco samopoczucie, bo, nacisnąwszy klamkę drzwi wiodących do sekretariatu konsula, minę miał prawie wesołą.
– Heil Hitler, Elzo – powiedział pogodnie. – Nie wie pani, czego stary chce ode mnie?
– Czeka na pana od pięciu minut – odparła chłodno.
Otworzył obite ceratowym materacem drzwi gabinetu konsula. Grandel bez słowa wskazał mu fotel naprzeciw biurka i chwilę jeszcze pochylał się nad poranną pocztą. Skreślił jakąś uwagę na marginesie ostatniego listu, zdjął okulary, starannie zakręcił swojego Watermanna i dopiero wtedy spojrzał na Wittego.
– Czy załatwił pan wszystko w związku z przyjęciem?
– Oczywiście – odparł skwapliwie Witte, zadowolony, ze rozmowa toczyć się będzie na gruncie, na którym czuł się dość pewnie. – Kucharze i kelnerzy, panie konsulu, zamówieni, zaproszenia wysłane… Ale… – urwał i spojrzał w wodniste oczy konsula. Była w tym spojrzeniu zarówno wierność i oddanie podwładnego, jak i propozycja pewnej konfidencji. – Boję się o gości – skończył zdanie. – Dzwonił do mnie sekretarz prezydenta miasta, że prezydent właśnie tego dnia musi być w Ankarze. Oczywiście przyjdzie garstka naszych przyjaciół, przedstawiciele firm, z którymi utrzymujemy stosunki handlowe. Ze strony oficjalnej przyjdą zapewne mali urzędnicy.
– Dziwi się pan, Witte? – Grandel uniósł brwi nad krótkowzrocznymi oczami. – Ja nie. Każda zmiana na froncie na naszą niekorzyść i natychmiast Turcy przysyłają czwartorzędny garnitur. Drogi radco, jestem pewien, że już niedługo prezydent miasta i najwybitniejsi notable będą nas prosić o audiencję. Wystarczy jedna zwycięska ofensywa. Zna pan tych handlarzy, ten – prychnął z niesmakiem – wschodni jarmark. A na razie trzeba się zachowywać tak, jakbyśmy tego nie zauważyli. Przyjęcie musi być skromne, to zrozumiaie, nasz kraj walczy, nie możemy sobie pozwalać na luksusy, ale w najlepszym tonie. Rozumie pan, co mam na myśli? Niech pan prosi, kogo się da. Niżsi funkcjonariusze wiedzą czasem więcej od swoich szefów i nie nauczyli się jeszcze trzymać języka za zębami.
– Jestem tego samego zdania, panie konsulu – wtrącił pospiesznie Witte.
– Jeszcze jedna sprawa – zawiesił głos Grandel. Zabębnił palcami po szklanym blacie biurka. Wpatrywał się, zmrużywszy oczy, w swego rozmówcę.
Milczenie trwało krótko, ledwie parę sekund, ale Witte poczuł pełznący wzdłuż ciała strach. Najpierw sztywne, jakby nagle sparaliżowane stopy, potem wyżej, nogi aż do kolan; gdyby nie to, że siedzi w fotelu, upadłby zapewne. W jednej sekundzie pożałował wszystkiego: zarobków, swego przyjazdu do Istambułu, nawet tego, że stawił się na żądanie konsula w jego gabinecie. Zaraz wejdzie Peters – przemknęło mu przez myśl. Peters był oficjalnie szefem służby bezpieczeństwa konsula, ale nikt w konsulacie nie miał wątpliwości co do tego, kim naprawdę jest ten niski mężczyzna o kwadratowej szczęce i spłaszczonym nosie byłego boksera, nie wyjmujący niemal ręki z wiecznie wypchanej kieszeni. Nieraz Witte zastanawiał się, kto rzą"dzi w konsulacie: Grandel czy szef służby bezpieczeństwa, Peters, bez którego nie mógłby się przecież obyć ten skrawek niemieckiego terytorium w środku obcego miasta. Na szczęście nie otworzyły się drzwi, nie stanął w nich Peters.
– Jeszcze jedno, panie radco – powtórzył Grandel. -Czy pan nadal utrzymuje stosunki z Christopulisem?
– Pan przecież wie, że to należy do moich obowiąz-ków – odparł, mając nadzieję, że konsul nie wyczuje w jego głosie drżenia. – Przecież dzięki niemu udało mu się załatwić tę pilną dostawę manganu.
– Nieźle sobie policzył za tę usługę – mruknął konsul i machnął ręką, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie o to mu idzie. – Spotykacie się tam, gdzie przedtem?
– W „Cafe Rosė" – odparł Witte.
– To świetnie – powiedział konsul. – Mam nadzieję, że będzie pan tam jeszcze przed naszym przyjęciem. Byłbym bardzo rad, gdyby panna Rosę chciała być na naszym przyjęciu. Zaproszenie wręczy pan jej osobiście. Osobiście – powtórzył. – Odnoszę wrażenie, że znajomość z tą panią będzie przydatna w naszej pracy…