Akurat – pomyślał Witte. Wiedział już od Christopulisa, ze stary Grandel ma ogromną chrapkę na piękną właścicielkę nocnego lokalu. Ale cóż znaczy wieloletni trening niemieckiego urzędnika. Z kamienną twarzą potakiwał długim a mętnym wywodom szefa o korzyściach, jakie przyniesie ich placówce rozszerzenie kręgu znajomości o pannę Rosę. A równocześnie miał ochotę zbić się po twarzy za to przeklęte paraliżujące uczucie strachu, jakie go ogarnęło parę minut temu. Odprężony i lekki, jakby ubyło mu kilka lat, zerwał się z fotela, gdy Gran-del skończył swoją tyradę.
– Oczywiście, panie konsulu, nie tylko dyskretnie wręczę jej zaproszenie, ale szepnę jej, że panu konsulowi specjalnie zależy…
Dopiero gdy otwierał obite materacem drzwi gabinetu, dosięgnął go cios, którego przeczucie towarzyszyło mu dziś od rana. Aż zachwiał się pod słowami konsula, rzuconymi mimochodem i jakby od niechcenia.
– Jeszcze jedno, Witte, zapomniałem panu powiedzieć, że ministerstwo gospodarki przysyła tu kogoś na inspekcję, zjawi się lada dzień. Pan będzie się musiał nim zająć.
– Oczywiście, panie konsulu – rzekł i zamknął za sobą drzwi.
W sekretariacie spotkał się wzrokiem z chłodnym, badawczym spojrzeniem panny von Tilden.
Przypomina entomologa, przyglądającego się nadzianemu na szpilkę owadowi – pomyślał. -To ja jestem tym owadem – uświadomił sobie już na schodach.
3
Miał pokój na pierwszym piętrze, z dużym oknem i wyjściem na balkon. Hotel był niewielki, usytuowany w zacisznej dzielnicy, niedaleko centrum europejskiej części miasta, a jednak nie dobiegały tu zgrzyty przejeżdżających dwie ulice dalej tramwajów. Ze swojego balkonu mógł dostrzec wąski, błękitnawy skrawek Bosforu, daleko na skraju horyzontu policzyć wysmukłe wieżyczki minaretów i kopuły bizantyjskich kościołów, zamienionych na meczety. Mógł też, wychyliwszy się nieco, zobaczyć wysypany grubym żwirem podjazd do hotelu i rząd rozłożystych kasztanów. Pod jednym z nich tkwił teraz wymuskany młody człowiek o aparycji fryzjera najprzystojniejszego w miasteczku liczącym nie więcej niż dwa tysiące mieszkańców. Palił papierosa z długim ustnikiem i machinalnie rozgarniał szpicem jasnożółtego trzewika żwir u swych stóp. Kloss zauważył 20 zaraz po wyjściu z konsulatu. Widocznie zmienił grubasa, w czasie gdy on bawił u Grandela.
Kloss odwrócił wzrok od okna, jeszcze raz przyjrzał się pokojowi, spenetrował wszystkie kąty. Choć nie przewidywał żadnych ważnych dla siebie spotkań w hotelu, nie lubił mikrofonów i kamer poukrywanych w hotelach dla cudzoziemców z typowym dla policji brakiem wyobraźni. Jednakże nie znalazł nic ani w żyrandolu, ani pod żadnym z obrazów na ścianach, ani nawet w kinkiecie zwisającym u wezgłowia łóżka. Spojrzał na walizki -eleganckie, z wytłaczanej cielęcej skóry, prosto z magazynu od Resmanna. Stały dokładnie w tym samym miejscu, gdzie je pozostawił. A jednak coś wzbudziło jego podejrzenie. Zamek walizki, który zwykle nieco odsta-wał, teraz wciśnięty był bardzo mocno. Więc jednak, jak było do przewidzenia, ktoś już zainteresował się pobytem w Istambule wysłannika niemieckiego ministerstwa gospodarki. Czegóż innego mógł oczekiwać – nawet wówczas, gdyby naprawdę był przedstawicielem ministerstwa gospodarki? Wczoraj natychmiast po wyjściu z dworca, wśród przekupniów natrętnie podsuwających towary, tragarzy gotowych zanieść jego walizki i naganiaczy oferujących przyjezdnym znakomite i mniej znakomite hotele, dostrzegł faceta z wymierzonym weń obiektywem fotoaparatu. Facet oczywiście chciał uchodzić za zwykłego ulicznego fotografa, zagadkowe było tylko to, że wręczając Klossowi firmową wizytówkę, odezwał się do niego całkiem niezłą niemczyzną. Wczorajsze i poranne wędrówki z tajniakami za plecami też o czymś świadczyły.
Podszedł do mniejszej walizki, obejrzał ją najpierw, nim otworzył wieko. Wszystko było w najzupełniejszym porządku, przynajmniej na pozór; koszule, skarpetki i chustki do nosa poukładane jak przedtem starannie. Tylko zniknął gdzieś kawałek włosa włożony między drugą a trzecią chusteczkę w stosie. Więc jednak. Był już pewien, do drugiej walizki nie musiał nawet zaglądać. Zresztą wiedział, że ktokolwiek dokonał rewizji, nie znalazł niczego. Jedyną rzecz, której znalezienia mógłby się obawiać, mały rewolwer z tłumikiem, przewiózł spokojnie przez kontrolę celną w futerale swojej laiki, po przyjeździe zaś i ulokowaniu się w tym hotelu me rozstawał się z mm ani na chwilę.
Mógł oczywiście dać za wygraną i udawać, że nic nie wie o rewizji, postanowił jednak skorzystać z okazji i poznać zarządzającego. Zadzwonił po pokojówkę i kazał jej poprosić kierownika hotelu. Stanął po chwili w drzwiach, lekko schylając głowę w ukłonie.
– Pan mnie wzywał; sir? – zapytał kanciastą angielszczyzną.
– Jeśli pan jest zarządzającym…
– Jestem właścicielem – ukłonił się tamten jeszcze raz. – Czy ma pan jakieś zażalenia?
– Owszem – odparł. – Przyjeżdżam z kraju prawadzą-cego wojnę. Jestem co prawda busmessmanem, zdaję sobie jednak sprawę, że będę narażony w tym mieście na wścibstwo rozmaitych ludzi i instytucji. Chciałbym jednak uniknąć prowokacji, chciałbym przynajmniej tu, w tym hotelu, wiedzieć, że jestem bezpieczny. Czy może mi pan to zapewnić, czy mam sobie poszukać innego hotelu?
– Nie wydaje mi się, bym pana rozumiał – powiedział tamten uśmiechając się słabo.
– Ktoś grzebał w moich rzeczach – walnął prosto z mostu.
Mam nadzieję, że pan się myli, sir.
– Nie mylę się.
– Być może służba sprzątając – uśmiechnął się prawie niedostrzegalnie – przesunęła jakieś przedmioty należące do pana, ale zapewniam, że to się nie powtórzy. Wydam odpowiednie polecenia. Nawiasem mówiąc, w innych hotelach policja także obserwuje cudzoziemców. Trudno się jej dziwić, nieprawdaż, sir? – Ukłonił się i nie powiedziawszy ani słowa więcej, cicho zamknął za sobą drzwi.
Szczerze mówiąc, właściciel nie bardzo podobał się Klossowi. Za jego ugrzecznieniem kryło się coś, czego Kloss na razie nie potrafiłby określić, chociaż jeśli idzie o ciekawość policji pewnie miał rację. Może sam zresztą pracował dla policji? W każdym razie jego zainteresowanie gościem, który miał najdroższy i najładniejszy pokój w hotelu,, Orient" przekraczało nieco granicę uprzejmości właściciela hotelu wobec gościa. Wczoraj, w parę godzin po przyjeździe, kiedy Kloss udawał, że szuka w książce telefonicznej, umieszczonej na ladzie w recepcji, numeru niemieckiego konsulatu, chociaż właściwie chciał znaleźć adres lokalu, którego nazwę wykrzykiwał ulicznik na warszawskim dworcu, cały czas czuł na sobie badawcze, choć ukradkowe spojrzenie tego człowieka. Wziął go wówczas za recepcjonistę, nie wiedział, że ma do czynienia z samym właścicielem.
Jeszcze wczoraj znalazł na planie Istambułu nazwę ulicy, przy której powinna znajdować się „Cafe Rosė", i ruszył na miasto. Stracił jednak sporo czasu na zgubienie wczorajszego tajniaka, chudzielca o sterczących wąsikach, przypadkiem trafił na bazar i dopiero tam między rozwieszonymi dywanami udało mu się zniknąć z oczu swemu prześladowcy. Znalazł wreszcie budynek koloru ochry w jednej z przecznic głównej ulicy wiodącej do dworca, nie dalej niż kilometr od jego hotelu, ale w pierwszej chwili pomyślał, że pomylił adres. Nic nie wskazywało na to, że w budynku mieści się kawiarnia przynajmniej w europejskim tego słowa znaczeniu. Dopiero widok małej emaliowanej tabliczki z napisem „Cafe Rosė" potwierdził, że to jednak to, czego szukał, a mniejsze literki tkwiące pod nazwą lokalu na emaliowanym szyldzie wyjaśniały nieco ten niezwykły wygląd: „Privat Club". Zastukał drewnianą kołatką, umieszczoną przy dębowych drzwiach i po chwili zobaczył ogromne babsko w rozchełstanym szlafroku, z dużym nosem i siwym wąsem nad górną wargą. Już wtedy zaczął podejrzewać, że słowo „Privat" w szyldzie niespecjalnie ściśle oddaje charakter instytucji.
Babsztyl zagadał szybko po turecku, usiłując mu coś wytłumaczyć, po czym dostrzegłszy, że wysiłek to daremny, chciał z rozmachem zamknąć mu drzwi przed nosem. Ale tego właśnie Kloss się po niej spodziewał, przytrzymał drzwi i najpierw po angielsku, a potem po francusku próbował wyjaśnić babie, która była tu zapewne cerberem, że chce się widzieć z mademoiselle Rosę. Prawdopodobnie na nic by się nie zdały jego słowa, starucha machała rękami, trajkocząc coś bez przerwy, gdyby na szczycie schodów nie pojawiła się młoda kobieta o wysoko upiętych blond włosach.
– To jest nocny lokal, mohsieur, teraz nieczynny – powiedziała płynną francuszczyzną z cudzoziemskim akcentem. – Moja konsjerżka usiłuje to panu wytłumaczyć. Poza tym jest to prywatny klub, tylko dla członków.
– Przepraszam – powiedział. – Mój przyjaciel, który polecił mi „Cafe Rosė", nic mi o tym nie wspominał.
– Pański przyjaciel? – przeciągnęła sylaby. – Czy jest członkiem naszego klubu? Można wiedzieć, kto to taki?
– Mój przyjaciel Teodor – rzekł.
– Ach tak! – ucieszyła się. -Jest pan przyjacielem Teodora, to co innego. Proszę bardzo. – Wskazała mu ręką, by poszedł za nią.
Imię męskie, zmieniane przez centralę co miesiąc, było pierwszym hasłem, niejako wstępnym tekstem, służącym do sprawdzenia, czy rozmówca jest tym, za kogo się podaje. Zasada ta obowiązywała wszystkich agentów centrali i ta jej uniwersalność oddała Klossowi nieraz nieocenione usługi. Nieważna była bowiem treść wypowiedzianego zdania, nawet język, w jakim to zdanie zostało wypowiedziane. Ważne było tylko imię, w tym miesiącu właśnie Teodor.
Pokój, do którego go wprowadziła, był typowym, można powiedzieć, aż nazbyt typowym, buduarem kokoty. Różowe ściany obite adamaszkiem, takież zasłony, wielkie owalne lustro z ramą, która chciała udawać, że jest co najmniej o sto lat starsza, niż była w istocie. Stos kolorowych poduszek na niskim i szerokim francuskim łożu. Tylko ciemnoorzechowe biurko, zbyt wielkie dla kobiety, stanowiło obcy wtręt w tym pokoju.