– Niechże pan mówi – w głosie Grandela było już zniecierpliwienie.
– Dobrze. Żaden z nich. Agentem brytyjskim jest według wszelkiego prawdopo-dobieństwa pańska sekretarka.
– Pan bredzi – odpowiedział spokojnie Grandel. – Czy zdaje pan sobie sprawę, że rzucając to idiotyczne podejrzenie na pannę von Tilden, uderza pan we mnie? Czy naprawdę pan nie wie, że od półtora roku, to znaczy od śmierci mojej żony Matyldy, ja i panna von Tilden… -Przysłoniwszy sobie usta zaczął kasłać.
Tego Kloss nie wiedział. Wyznanie konsula psuło mu szyki. Oczywiście można zawsze starszego pana nieco postraszyć, ale nie znajdują się w Niemczech, tylko w neutralnym kraju, w którym niemiecki urzędnik, nawet taki, jak Grandel, poddany wieloletniej tresurze, może me uwierzyć.
– Nie muszę panu mówić, panie konsulu, że mimo bliskich stosunków z tą kobietą, nie wolno panu niczym dać poznać, że wie pan o moim podejrzeniu. Bo to jest jedynie podejrzenie. Mam pewne powody sądzić, że jest tak, jak powiedziałem. Ale być może zostałem wprowadzony w błąd. Sprawdzę to z całą sumiennością i jeśli okaże się, że popełniłem błąd, będę pierwszą osobą, która panu to powie. Obiecuję też panu, że jeśli się pomyliłem, w moim sprawozdaniu skierowanym do właściwych władz nie wspomnę słówkiem o moich wcześniejszych przypuszczeniach. Ale jeśli moja pierwsza wstępna ocena znajdzie mocne, niepodważalne potwierdzenie, mimo przyjaźni, jaką żywię do pana konsula…
– Musi się pan mylić, Kloss. Ona przewodniczy naszej narodowosocjalistycznej organizacji w konsulacie. Przedtem była zaufaną osobą naszego ambasadora w Ankarze. Od trzydziestego czwartego roku w służbie zagranicznej, wielokrotnie sprawdzana przez służby bezpieczeństwa… Pan się musi mylić, Kloss.
– Chciałbym się mylić – odparł. – Chciałbym ze względu na pana.
Ktoś zapukał do drzwi, uchyliły się, stanęła w nich panna von Tilden.
– Panie konsulu, inspektor policji chciałby się z panem widzieć.
– Już idę – zerwał się. Powoli podeszła do biurka, usiadła w fotelu swego szefa. Wyjęła z kasetki papierosa, zapaliła.
– Szykuje nam się wesoła noc – powiedziała do Klossa. – Inspektor naczytał się romansów kryminalnych i ma ochotę szukać motywów. Motywów zamordowania szefowej tego… – zmełła w ustach jakieś słowo – tego wesołego lokalu w Istambule w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku. Trzeba być kompletnym idiotą.
– Wszyscy policjanci szukają motywów.
– Niechże pan nie udaje naiwnego, Kloss. Jest pan tu wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że „Cafe Rosė" to centrum tutejszego szpiegostwa. Czy trzeba więcej? Im wcześniej ten policjant to zrozumie, tym lepiej. Ale, ale… chciałam pana o coś zapytać. Czy ten żółty papier, który pan podniósł w altance, to była koperta? Koperta z nadrukiem banku? – głęboko zaciągnęła się papierosem.
– Nie rozumiem, o czym pani mówi. Jeśli sądzi pani, że zamierzam ukrywać jakieś dowody rzeczowe, proszę zameldować o tym inspektorowi.
– Och – obruszyła się – nie sądzi pan chyba, że będę nasze niemieckie sprawy wynosiła na ten wschodni jarmark. Widzi pan, tę kopertę szefowa wesołego domku, zwanego „Cafe Rosė", miała w torebce, kiedy przyszła na przyjęcie. Poprawiała makijaż przed lustrem, torebka stała otwarta obok. Znam takie koperty, dlatego rzuciło mi się to w oczy. Kiedy potem zaglądaliśmy do jej torebki, koperty nie było.
– Kto jeszcze prócz pani mógł widzieć tę kopertę?
– Jak na przedstawiciela ministerstwa gospodarki -uśmiechnęła się kpiąco – jest pan dość ciekawy. – Spoważniała. – Wszyscy. Peters był w szatni, odbierał okrycia od gości. Pan konsul komplementował piękną panią. Radca Witte razem ze swym przyjacielem zatrzymali się przy niej chwilę. I jeszcze kilkanaście innych osób, których nie zna pan nawet z nazwiska, bo mademoiselle Rosę dużo czasu poświęciła temu makijażowi. Może to ją zgubiło. A propos, czy zauważył pan, że radca Witte był nie w humorze dzisiejszego wieczoru? Ze nie oglądał pasjonujących wyczynów Paulego?
– Pani także nie oglądała. Poza tym pani pierwsza znalazła zwłoki.
– Tak, byłam pierwsza. Parę minut po mordercy. A sztuczki Paulego widziałam wielokrotnie. Nie bawią mnie tanie emocje.
– Umie pani obserwować, panno von Tilden.
– To nawyk starej sekretarki, panie Kloss. Uchodzę za bardzo dobrą sekretarkę. Aha, jeszcze jedno. Uzgodniłam z konsulem, żeby nie wymieniać pańskiego nazwiska wśród gości dzisiejszego wieczoru. Osoby posiadające immunitet dyplomatyczny już wyszły. Tymi drzwiami – wskazała małe drzwiczki koło biblioteki – wyjdzie pan z konsulatu niepostrzeżenie. Dobranoc, Kloss.
7
Pomyliłem się, popełniłem błąd. – Ta myśl przyszła Klossowi do głowy po raz pierwszy w gabinecie Gran-dela. Oczywiście nie była to myśl sformułowana tak kategorycznie, był to raczej stan jakiegoś niepokoju, cień przypuszczenia. Dziwna rozmowa z panną von Tilden i jej propozycja, żeby opuścił konsulat niepostrzeżenie, unikając zetknięcia z inspektorem tureckiej policji, który mógłby przecież bez trudu pokrzyżować plany Klossa, odbierając mu po prostu jako niepożądanemu cudzoziemcowi prawo pobytu – wszystko to razem pogłębiło niepokój Klossa. Przez żelazne sztachety ogrodu zobaczył zaparkowany wóz policyjny i swego anioła stróża opartego o podmurówkę płotu.
Wrócił i skryty w cieniu domu ruszył ku przeciwległemu skrajowi ogrodu znaną już sobie drogą. Wychylił się, ale tam też zobaczył policjanta opartego o słupek z tablicą oznajmiającą, że miejsce to przeznaczone jest na postój taksówek. Więc jeszcze raz zawrócił, przeszedł koło dębu, przy którym kilka godzin temu stała malutka, śliczna żona tłustego Chińczyka. Dalekim łukiem ominął altankę, przy której dostrzegł sylwetkę umundurowanego funkcjonariusza. Znalazł się przed wysokim, ceglanym płotem. Jeden skok, mocne odbicie i już był na górze. Po tamtej stronie także był ogród, ale zapuszczony, nie pielęgnowany.
Zorientował się, że jeśli pójdzie na lewo, dojdzie do uliczki z postojem taksówek, ale w punkcie dostatecznie odległym od tamtego policjanta. Skoczył i upadł jak długi. Zawadził nogą o jakiś przewód biegnący tuż przy murze. Na szczęście nie złamał ani nawet nie zwichnął nogi.
Ruszył kulejąc w stronę, gdzie spodziewał się znaleźć wyjście. Dla pewności wyjął rewolwer z tylnej kieszeni spodni, odbezpieczył. Niespodziewanie szybko dotarł do niskiego murku, za którym była znana mu już ulica. Otrzepawszy ubranie z ceglastego pyłu ruszył ku swemu hotelowi. Przypomniał sobie, że rewolwer ma nadal odbezpieczony, więc zaciągnął rygiel i schował go na powrót do tylnej kieszeni spodni. Nie wiedział, że już za kilka minut będzie przeklinał ten swój gest.
Stało się to, gdy od żwirowanego podjazdu hotelu dzieliło go nie więcej niż kilkadziesiąt metrów. Zastanawiając się nad istotą błędu, który popełnił, jakiejś pomyłki, szedł zamyślony wąską uliczką, obwiedzioną z dwóch stron wysokim, prawie dwumetrowym murem. Uliczka była niemal ciemna. Dopiero w miejscu, gdzie skręcała pod prostym kątem w prawo, sterczała jedna samotna latarnia, rzucająca mdły poblask. I właśnie wtedy, gdy znalazł się w tym narożniku, pożałował swej nieprzezor-ności, która kazała mu schować broń. Powinien się był spodziewać, że rozgrywka się już zaczęła, że błąd, jaki popełnił, sprowokuje do błędu kogoś, kto wcale nie chciał być jego przeciwnikiem. Ale te refleksje przyszły znacznie później.
Gdy dochodził do miejsca, w którym dwa białe, wysokie mury spotykały się tworząc niemal kąt prosty, potknął się o jakąś nierówność bruku i to pewnie uratowało mu życie. Srebrzysty kształt przemknął tuż nad jego karkiem, ostrze metalicznie uderzyło o tynk białego muru i ześliznęło się z chrzęstem. Rzucił się do przodu, kątem oka dostrzegł mężczyznę oddalonego o dziesięć, dwanaście metrów, który ciskał właśnie następny nóż. Nie było wątpliwości: Pauli. Uchylił się, padł i prawie natychmiast zerwał się na równe nogi, trzymając w dłoni garść żwiru. Cisnął tym żwirem w tamtego, ale widocznie w momencie, gdy musiał uskakiwać przed kolejnym ostrzem, bo drobne kamyki poszły w bok. Gorączkowo zastanawiał się, ile noży może mieć Pauli. Do tej pory rzucił przynajmniej siedem, aż dziw, że żaden go nie trafił. Był przecież znakomitym celem. Czarny smoking na tle białej ściany. Wszystko to trwało niesłychanie krótko, ale Kloss czuł, że słabnie, noga nadwerężona przy skoku z wysokiego muru, kiedy zawadził o jakiś nie wiadomo po co tam sterczący przewód, dawała o sobie znać. Skakał jak pajac na tle muru, noże z metalicznym chrzęstem padały na bruk. Jeden rzucony szybciej, niż Kloss zdążył się uchylić, utkwił mu w przedramieniu i kiedy instynktownie chwycił zranioną rękę, zobaczył, że tamten już na pewniaka postępuje ku niemu, ale wtedy stało się coś, czego Kloss nie zrozumiał. Pauli z uniesionym do góry ramieniem, w którym trzymał nóż, nagle zwiotczał i runął na bruk. Dopiero teraz Kloss dostrzegł plecy oddalającego się mężczyzny.
Ściskając zranioną rękę pobiegł do hotelu. Na szczęście recepcjonisty nie było na zwykłym miejscu, nie musiał więc odpowiadać na żadne pytania, a w tej chwili zaspokajanie ciekawości właściciela hotelu „Orient" było rzeczą, na którą nie miał wcale ochoty. Wziął klucz od swego pokoju i ruszył na górę. Teraz, gdy bezpośrednie zagrożenie życia minęło, z całą jasnością uświadomił sobie, że przed chwilą omal nie padł ofiarą własnego błędu. Fakt, że człowiek księcia Mżawanadze usiłował go zabić bezpośrednio po tym, jak rzucił podejrzenie na pannę von Tilden, mogło oznaczać tylko jedno: panna von Tilden jest naprawdę agentem Intelligence Service, a zatem jej szefem jest książę Mżawanadze.