– Zapali pani? – zapytał nie zrażony jej milczeniem. Widocznie jednak dostrzegł, że nie śpi.
– Dziękuję – powiedziała Edyta i czym prędzej przymknęła powieki, otuliła się szczelnie czarnym płaszczem wojskowego kroju. Wiedziała już, dlaczego nie ma ochoty rozmawiać z miłym przecież, dość przystojnym nawet chłopakiem, siedzącym naprzeciw w przedziale pierwszej klasy pociągu Berlin-Lwów. Berlin-Lwów – powtórzyła w myślach, bo taka nazwa nadal figuruje na tablicach zawieszonych na każdym wagonie. Ale pociąg już dawno nie dojeżdża do Lwowa. Została tylko nazwa stacji docelowej, która od kilku miesięcy jest przecież w rękach wroga. Edyta zrozumiała w tej chwili, że podobnie jak młody leutnant – boi się, zwyczajnie się boi.
Dopadł ją ten lęk, kiedy dwa tygodnie temu szef, urzędujący w pomieszczeniu zawiadowcy na maleńkiej stacyjce niedaleko Wiednia, wręczył jej zalakowaną kopertę.
– Musimy się rozstać, Edyto – powiedział. Obleczoną w brązową rękawiczkę protezą prawej ręki podrapał się po nie golonym dawno policzku. – Bardzo żałuję; jedzie pani na wschód, do GG. – Zaczerwienione od niewyspania, bladoniebieskie oczy wyrażały naprawdę smutek.
– Rozkaz jest rozkazem – powiedziała wtedy Edyta, rozerwała kopertę, znalazła nazwę miasta w samym środku Polski, gdzie dnia tego a tego ma się zgłosić w charakterze telefonistki sztabu zgrupowania. I wtedy zaczęła się bać. Był to strach dość irracjonalny. Co prawda Rosjanie oparli się już o prawy brzeg Wisły, ale Edyta Lausch wierzyła, że po niepowodzeniach ostatnich miesięcy znowu przyjdą chwile radośniejsze. Edyta Lausch nie bała się frontu. Kiedy w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku zgłaszała się do służby pomocniczej, chciała być właśnie bliżej frontu. Zmroziła ją nazwa tego miasta. Bo Edyta Lausch była już w tym mieście blisko cztery lata temu.
Nagle zobaczyła to jeszcze raz: wchodzi w ciemną bramę jednego z najelegantszych domów w mieście. Polaków wysiedlono stąd dawno, w kamienicy mieszkają tylko Niemcy. Edyta jest niskim funkcjonariuszem, zajmuje niewielki pokoik na trzecim piętrze, prawdopodobnie jakąś dawną służbówkę. Tej nocy wracała ze służby, była zmęczona, chciała jak najprędzej położyć się do łóżka. To najgorsze zdarzyło się, gdy skręciła z bramy w prawo na klatkę schodową, wyłożoną sztucznym marmurem, z pretensjonalnymi figurami gipsowych kobiet na podestach. Zrobiła krok w kierunku schodów i usłyszała strzały. Na pierwszym piętrze ktoś trzasnął drzwiami i wtedy rozległ się drugi strzał. Instynktownie przywarła do muru. Dostrzegła cień mężczyzny, zmierzającego wielkimi susami w jej stronę. Wyszarpnęła rewolwer z kabury.
– Ręce do góry! – krzyknęła histerycznie.
Mężczyzna rzucił się w jej stronę. Pchnięta przez niego upadła. Przestraszony, podobnie jak ona, człowiek w jasnym prochowcu zniknął w bramie. Edyta uniosła się na łokciach, chciała biec za tamtym, ale w tym momencie drugi zbiegający ze schodów mężczyzna wytrącił jej broń. Przez ułamek sekundy Edyta widziała jego skrzywioną z wściekłości czy ze strachu twarz; poły ceratowego czarnego płaszcza, takiego, jakie noszą funkcjonariusze SS, chlasnęły ją po twarzy. Chciała sięgnąć po upuszczony rewolwer, ale but mężczyzny przygniótł jej dłoń do schodów. Krzyknęła z bólu i dopiero w długą chwilę po tym, jak mężczyzna zniknął w ciemności, Edyta mogła się podnieść. Chwiejąc się na nogach, przywarła do najbliższych drzwi. Tłukła w nie pięściami. Nie mogła zrozumieć, że człowieka mieszkającego za tymi drzwiami nie zbudziły strzały ani jej krzyk. Dopiero kiedy otworzył jej drzwi, kiedy poznała w zaspanym mężczyźnie w rozchełstanej na piersiach piżamie małego kapitana saperów, Schneidera, dopiero wtedy nerwy odmówiły jej posłuszeństwa. Z płaczem padła mu w ramiona.
Nie, to wspomnienie jest zbyt przykre. Edyta odgoniła je od siebie jak natrętną muchę. Otworzyła oczy. Młody porucznik jakby na to czekał.
– Mam kawę w termosie, może napijemy się?
– Zapaliłabym – powiedziała Edyta i gdy podawał jej ogień, starając się przysunąć jak najbliżej, ona wciąż jeszcze miała przed oczyma tamtą scenę sprzed blisko czterech lat.
– Pani śpi z papierosem – powiedział młody porucznik, dotykając delikatnie jej dłoni. Edyta drgnęła, jakby rzeczywiście spała. Zrobiło jej się żal tego chłopaka, który wkrótce pojedzie na front, może zginie, może wróci pozbawiony ręki albo nogi, z odmrożoną twarzą czy z poparzonym ciałem. Zawstydziła się, że od paru godzin unika rozmowy z tym chłopcem, któremu – wie to od pierwszej chwili – bardzo się podoba i dla którego, być może, ta rozmowa jest ostatnią rozmową z kobietą przed najgorszym, co może go spotkać, co może spotkać ich wszystkich, co na pewno ich wszystkich spotka. Ta myśl znów ją przeraziła, więc na przekór swemu przerażeniu, uśmiechnęła się do młodego oficera.
– Z domu? – zapytała.
– Tak – powiedział porucznik i spochmurniał. Edyta znała już tę pochmurność. W piątym roku wojny wiedziała, co ona oznacza… Zbombardowany dom rodzinny, brat albo ojciec, którzy zginęli gdzieś na wielkiej równinie rosyjskiej. Nie pytała o szczegóły, nie była ich ciekawa. Położyła swoją dłoń na ręce porucznika i powiedziała, wierząc w to mniej niż kiedykolwiek. – Znów ruszymy naprzód.
Gwałtowny wstrząs pociągu rzucił ich ku sobie. Edyta znalazła się nagle w ramionach oficera. Pociąg szarpnął raz jeszcze i stanął. Chłopak puścił ją, stał teraz naprzeciw z rękami wyciągniętymi wzdłuż szwów spodni. Był zawstydzony i bardzo chłopięcy w swoim zawstydzeniu.
– Coś się stało – powiedział – pójdę zobaczyć. -I wybiegł jakby zadowolony, że nareszcie wie, co ma robić. Edyta ułożyła się wygodnie na kanapie. Rozbawił i trochę wzruszył ją ten nieporadny chłopak. Wygląda jak uczeń przed maturą – pomyślała i wydała się sobie nagle starą, choć młody oficer mógł być młodszy od niej zaledwie o dwa, trzy lata. Machinalnie wzięła do ręki ilustrowany magazyn. Na pierwszej stronie fotografia żołnierza ściskającego dzieci pod choinką. Piąte wojenne Boże Narodzenie. Tłustym drukiem cytat z niedawnego przemówienia fuehrera: „Zwyciężymy albo zginiemy". Edyta uświadomiła sobie, że to „albo" pojawiać się zaczęło w oficjalnych przemówieniach zupełnie niedawno. I to znów ją przeraziło.
– Zaraz ruszamy – powiedział młody porucznik. Odzyskał już pewność siebie, a może tylko nadrabiał miną. – Znowu ci bandyci. Usiłowali wysadzić w powietrze wiadukt. Na szczęście im się to nie udało. Chociaż ja osobiście – uśmiechnął się szeroko, po chłopięcemu – nie miałbym nic przeciwko temu – a na jej pytające spojrzenie dodał: – Dłużej byłbym z panią, a do „Iwana" tak bardzo się nie spieszę.
Rzeczywiście – pomyślała Edyta. – Wygląda jak uczeń wyrwany do odpowiedzi i zupełnie do niej nie przygotowany.
2
Sierżant z ochrony wiaduktu mówił nieco bezładnie. Kołnierz kurtki miał nieregulammowo rozpięty, a wokół głowy, pod czapką, zawiązany szalik zakrywający uszy. Wyglądał jak stara baba, ale ani oberleutnant Kloss, ani major Broch nie zwracali na to uwagi.
– To było nad ranem – powiedział sierżant – akurat podczas zmiany posterunku. Diabli wiedzą, skąd znali godzinę zmiany. Zabili feldfebla Troschke, ciężko ranili strzelca Grubera. Na szczęście chłopaki na stacji usłyszeli strzały, drezyna stała w pogotowiu, byliśmy tu w trzy minuty po ich ucieczce. I właśnie wtedy, kiedy myślałem, że już po wszystkim, nastąpił ten wybuch. Żołnierze zeskoczyli z drezyny, rozbiegli się, rzuciłem komendę „Padnij!", bo myślałem, że wiadukt się zwali albo nastąpi drugi wybuch.
– Był tylko jeden wybuch – powiedział Kloss – część ładunków nie wypaliła. Lekkie uszkodzenie jednego przęsła, ale ruch może odbywać się normalnie.
– Czy nie zastanawia pana, Kloss, w jaki sposób udało im się przejść przez pola minowe? Przecież jedyne dojście do wiaduktu od strony rzeki powinno być zaminowane. Natrę uszu Schneiderowi. Na szczęście skończyło się na strachu. Inaczej musiałbym go oddać pod sąd polowy.
– Przepraszam, majorze – powiedział Kloss – Schnei-der nie zawinił. Przedwczoraj lustrowałem teren – był zaminowany.
– Chce pan powiedzieć, że znali układ pola minowego?
– Nie mogę wykluczyć – zachmurzył się Kloss. Zamilkł, bo z zatrzymanego przed chwilą pociągu wyszedł jakiś młody porucznik i podszedł do rozmawiających. Spostrzegłszy Brocha, zaczął już formułkę: „Panie majorze…", ale Broch machnął ręką.
– Co się stało?
– Może pan wracać – powiedział Broch. – Zaraz odjeżdżacie. – Gestem posłał sierżanta w stronę lokomotywy. Sierżant biegł niemrawo, jakby był spętany, prawdopodobnie miał na sobie kilka warstw odzieży. Pociąg gwizdnął cicho, jakby w obawie, że głośniejszy gwizd może wywabić z okolicznych lasów inne oddziały groźnych polskich bandytów.
Broch wziął Klossa pod ramię, podprowadził do terenowego samochodu. Silnik dygotał rytmicznie, szofer bał się widać trudności z uruchomieniem samochodu.
– To już druga próba wysadzenia wiaduktu – rzekł Broch. – Bardzo im na tym zależy.
– Dziwi się pan? Najkrótsza linia komunikacyjna z frontem.
– Coraz bliżej ten front, Kloss – zmarkotniał Broch. – Czy wierzy pan jeszcze, że kiedyś byliśmy pod Moskwą?
– Nie ma powodów do niepokoju – stwierdził Kloss, wskazując głową przysłuchującego się rozmowie szofera, który ćmił ogarek papierosa, skrywając go w półprzy-mknięte) dłoni.
– Jazda! – rzekł Broch do szofera. I dopiero gdy samochód nabrał szybkości, a łoskot pracy silnika zagłuszał ich słowa, powiedział: – Dziękuję, Kloss.