– Wysoki, przystojny blondyn – mówiła Greta – szaleję za blondynami, a on ma coś w twarzy, coś tajemniczego, jest chwilami jakby nieobecny. – W tym roku się nie udało, ale w przyszłym Greta obiecuje, że owinie sobie oberleutnanta Klossa wokół palca.
– Jak on się nazywa? – zainteresowała się nagle Edyta.
– Oberleutnant Hans Kloss. Czyżbyś go znała? – Greta była niemal zdumiona, że Edyta przerwała milczenie, jakby przywykła, że jej monologowanie bywa nie przerywane.
– Mój Boże, Hans! Po tylu latach! Czy on mnie pozna?
– Naprawdę go znasz, Edyto? Błagam, umówmy się gdzieś razem, poznaj mnie z nim! To kamień, nie mężczyzna.
Edyta uśmiechnęła się na wspomnienie czegoś miłego i dalekiego. Nareszcie coś przyjemnego w tym dniu złych wspomnień. Sięgnęła do walizki, wyciągnęła kopertę z plikiem zdjęć, szukała w nich długo, nim znalazła starą, zżółkła już, amatorską fotografię…
– Poznajesz go? – spytała.
– Przecież to jakiś smarkacz.
– Zdjęcie jest z trzydziestego szóstego roku – rzekła Edyta. Odwróciła fotografię, spojrzała na dedykację. Greta czytała, zaglądając jej przez ramię: „Edycie, o której nigdy nie zapomnę – Hans".
– Podobny?
– Jakby trochę – odpowiedziała Greta. – Oddaję ci go, jest twój. Ja zresztą mam tu chłopaka – dodała z nieco sztucznym ożywieniem – nazywa się Brunner, gestapowiec, też przystojny, wiesz, taki typ silnego mężczyzny… – A widząc, że Edyta ciągle spogląda na dedykację, westchnęła: – Będziesz miała okazję, moja kochana, przekonać się, czy mężczyźni dotrzymują słowa.
4
Kloss miał zwariowany dzień. Najpierw ściągnęli go o świcie do tego pechowego wiaduktu, potem – ledwo zdążył się ogolić i zjeść kromkę chleba ze sztucznym miodem, przygotowaną przez Kurta – otrzymał wezwanie do generała. Parząc usta wypił namiastkę kawy, przebiegł kilka ulic wiodących do sztabu zgrupowania i przez dwie godziny musiał wysłuchiwać pouczeń i dobrych rad dotyczących rozplanowania pól minowych. Taki tylko pożytek z tej konferencji, że Kloss mógł się dowiedzieć o nowej dyslokacji artylerii, a ta wiadomość na pewno zainteresuje „ciotkę Zuzannę". Zanim dotarł do siebie, do komendantury, musiał pojechać na drugi koniec miasta, do magazynów kwatermistrzostwa, gdzie miały czekać i naprawdę czekały na niego butelki wina, podarowane mu przez kwatermistrza, mały rewanż za kiedyś oddaną przysługę, ale w magazynach był tłok, pułki fasowały przydziały wódki i papierosów, specjalną, zwiększoną rację z okazji Nowego Roku. Kiedy wreszcie, obładowany niemiłosiernie, wrócił z winem i paroma paczkami dobrych cygar, zapodział się gdzieś Kurt, który miał na niego czekać w komendanturze. Kloss domyślił się, że Kurt polazł do kasyna, gdzie ma dziewczynę, musiał więc wydzwaniać, szukać go, nie bacząc, że stoi mu nad głową feldfebel Jakobs, jego kancelista, z jakimiś pilnymi papierami, wymagającymi akceptacji oberleutnanta.
– Zanieś te parę butelek do domu – powiedział wreszcie do Kurta, gdy ten się zjawił z miną mocno skruszoną. – Jedną butelkę możesz sobie wziąć, wypijcie z Marge-ntą za moje zdrowie.
– Dziękuję, panie oberleutnant – wyprężył się Kurt zadowolony, że znowu mu się upiekło.
– Ale mieszkanie musi być wypucowane na medal.
– Oczywiście, panie oberleutnant – odwrócił się na pięcie, stuknąwszy przedtem obcasami i omal nie wpadł na sturmfuehrera Brunnera, który jak zwykle niespodziewanie stanął w drzwiach.
– Serwus, Hans. Musimy pogadać. Słyszałeś, że partyzanci zrobili nam brzydki kawał?
– Usiłowali – odparł Kloss podsuwając mu krzesło.
– Po Nowym Roku przetrzepiemy im skórę, Ściągamy rezerwy z całego gubernatorstwa – nie skorzystał z krzesła, przeszedł się po pokoju z rękami założonymi do tyłu.
– Więc pogadamy po Nowym Roku – uciął Kloss. Brunner spojrzał nań ze zdziwieniem, jeszcze chwilę stał na środku pokoju, jakby na coś czekał.
– Heil Hitler! – powiedział wreszcie z ociąganiem, ale wyszedł dopiero wtedy, gdy na biurku Klossa zadzwonił telefon. Gdyby nie wyszedł, zobaczyłby dziwną zmianę w twarzy Klossa.
– Oberleutnant Kloss? Mówi Edyta Lausch – usłyszał w słuchawce. Poczuł, że drgnęła mu ręka.
– Chwileczkę – rzekł. Odłożył słuchawkę, otarł zroszone potem czoło, zapalił papierosa, dopiero wtedy, gdy poczuł, że potrafi zapanować nad głosem, powiedział:
– To naprawdę ty, Edyto?
– Nie mylisz się, Hans, to ja, nie spodziewałeś się mnie? Ja też nie spodziewałam się, że jeszcze cię zobaczę, że właśnie w tym mieście…
Potem usłyszał jeszcze, że dowiedziała się o jego pobycie zupełnie przypadkowo, że chciałaby się z nim jak najszybciej zobaczyć. Potakiwał, zapewniał, że tak, że marzy o spotkaniu z nią. Wtrącał, gdzie trzeba, że widzieli się podczas wakacji w trzydziestym szóstym roku i na pewno oboje bardzo się zmienili. Potem, sam nie wiedząc, co robi, zaprosił ją na jedenastą wieczór do siebie, podał jej adres, zgodził się, może nawet z nadmiernym zapałem, żeby wzięła ze sobą koleżankę, która marzy o poznaniu go… Jeszcze wiele razy musiał mówić, że się cieszy, że to cudowne spotkać przypadkiem kuzynkę (chyba więcej niż kuzynkę – to dodała Edyta), zanim wreszcie mógł odłożyć słuchawkę i zastanowić się nad sytuacją. W pierwszej chwili miał ochotę uciekać, zostawić wszystko i uciekać. Potem przyszła refleksja: byłem przecież do niego tak podobny, upłynęło osiem lat, niemożliwe, żeby…
– Edyta Lausch to najmłodsza córka ciotki Hildy -pomyślał chyba na głos, bo gefreiter Jakobs popatrzył nań ze zdumieniem.
– Słucham, panie oberleutnant? – pochylił ku niemu tłustą, babską twarz.
– Nic, nic. – Podszedł do wieszaka, włożył płaszcz, nie starając się nawet ukryć zasępienia.
– Miał pan porucznik przeczytać i zaopiniować ten projekt instrukcji. – Gefreiter pochylił się ku niemu z typową dla małego urzędniczyny, jakim był zawsze, mieszaniną pokory i natarczywości.
– W przyszłym roku – rzekł Kloss, co Jakobs potraktował jako dobry dowcip. Kloss musiał przyjąć od niego najlepsze życzenia, wejść na moment do gabinetu szefa, aby złożyć mu swoje, pocałować w podstawiony policzek rudą Fredkę, sekretarkę szefa, nie usiłując nawet zerknąć na rozłożone przed nią papiery, bo mózg wypełniała mu jedna myśclass="underline" muszę wiedzieć wszystko o Edycie Lausch.
5
Kloss przyszedł do domu zmęczony. Powoli przekręcał klucz w zamku swego, zbyt dużego jak dla jednej osoby, pokoju. Kiedyś, przed wojną w tym brzydkim domu z czerwonej cegły mieściła się szkoła rzemieślnicza i oficerów ulokowano w dawnych klasach. Z początku czuł się nieswojo w tym pomieszczeniu, gdzie z łatwością można by zakwaterować dwa plutony żołnierzy, zaczął lubić ten pokój w dość osobliwej sytuacji. Którejś nocy zbudził go łomot do drzwi i krzyk: „Otwierać, gestapo!".
Potem okazało się, że był to niewybredny dowcip Brunnera, który wdarł się z kamratami w poszukiwaniu alkoholu. Ale przez parę sekund, nim rzecz się wyjaśniła – polubił ten pokój – dziesięciometrowa przestrzeń między drzwiami a jego posłaniem pozwoliłaby mu posłać na tamten świat paru gestapowców, zanim oni dosięgliby jego…
Zzuł buty, zrzucił kurtkę munduru i położył się. Zrobił wszystko, co miał do zrobienia – teraz kilka godzin oczekiwania. Uda się, czy się nie uda? Nie lubi czekać. W takich chwilach jak ta po prostu kładzie się i śpi. Dziś przyszło to tym łatwiej, że dzień ten, ostatni dzień 1944 roku, nie oszczędził mu wrażeń.
– Musi się udać! Tyle razy się udawało – zdążył jeszcze pomyśleć przed zaśnięciem.
Obudziło go pukanie do drzwi. Zanim powiedział „Wejść!", przypomniał sobie to wszystko, przed czym uciekł, szukając schronienia we śnie. Kuzynka Edyta, towarzyszka zabaw dziecięcych… młodzieńcza miłość… W drzwiach stał Kurt.
– Przyniósł chłopak od zegarmistrza – powiedział.
– Dziękuje, Kurt. – Odebrał z rąk ordynansa duży, staromodny budzik. – Zwalniam cię teraz, do jutra masz wolne. Możesz iść do swojej Margeritki. Zaczekaj, należy jej się noworoczny upominek – zawołał go, podając tabliczkę czekolady.
Kurt zasalutował. Nie rozpływał się w podziękowaniach. Zna swojego szefa nie od dziś. Potrafi wyczuć, kiedy oberleutnant Kloss pragnie zostać sam. Teraz zdarzyła się właśnie taka chwila, więc Kurt po prostu wychodzi, zastanawiając się, czy gdyby zaniósł teraz Margeritce czekoladę, ona zdążyłaby upiec na wieczór tort czekoladowy. Bo Kurt nade wszystko lubił tort czekoladowy.
Tymczasem Kloss poczekał, aż ucichną kroki Kurta w długim, mrocznym, pachnącym pyłochłonem korytarzu. Dopiero wtedy przekręcił klucz w zamku, podszedł z budzikiem do okna. Z nawyku raczej niż z potrzeby położył na parapecie odbezpieczony rewolwer. Jeden ruch i tylna ściana budzika odskoczyła jak naciśnięta sprężyna. Wyjął cienki zwitek bibułki. Gęste rządki liter: „Ciotka Hilda ma reumatyzm. Ostatni list w trzydziestym ósmym roku, ostatnie spotkanie w trzydziestym szóstym w mająteczku wujostwa Weisenberg. Przejażdżki łodzią. Oświadczyny pod krzakiem bzu. Altanka w ogrodzie. Księżyc".
– Dużo to nie jest – mruknął – dobre i to.
Zamyślił się. Przypomniały mu się tygodnie spędzone w ciasnych klitkach gmachu mińskiego kontrwywiadu. Oficer radziecki godzinami przesłuchiwał człowieka, do którego szczęściem czy nieszczęściem był tak uderzająco podobny. A on miał tylko słuchać. I przyglądać się przez szybę, która z tamtej strony była lustrem, temu człowiekowi. Śledzić grę mięśni jego twarzy, jego gesty, sposób, w jaki pali papierosa. Któregoś dnia uświadomił sobie, iż mimo że przez dwa miesiące przygląda się Hansowi Klossowi, jeszcze ani razu nie widział, jak tamten się śmieje. Powiedział o tym Griszy, właśnie temu oficerowi kontrwywiadu, który przesłuchiwał Hansa Klossa, i ten podczas następnego przesłuchania czynił nadludzkie wysiłki, aby wykrzesać uśmiech na zatroskanej twarzy Niemca. Wreszcie ni z tego, ni z owego opowiedział jakąś pieprzną anegdotę, ale twarz Hansa Klossa nadal pozostała nieruchoma.