– Trudno – powiedział Grigorij – uśmiechać się musisz po swojemu. Zresztą nie sądzę, żebyś miał tam dużo okazji do śmiechu.
Okazje bywały, ale dzisiejszy wieczór nie dostarczy ich na pewno.
Usiłował sobie przypomnieć, co mówił tamten o Edycie. Mówił niechętnie. Nie rozumiał pytań, jakie mu zadawano, nie rozumiał ich potrzeby i celu. Nie mógł przecież wiedzieć, że tam, za lustrem, bojąc się zmienić pozycję, by nie skrzypnął stary fotel, ktoś siedzi. Ale coś jednak z niego wydobyto…
Teraz właśnie próbuje to sobie przypomnieć. Chwilami ogarnia go przerażenie, gdy nie może sobie uświadomić pory dnia (a może nocy), kiedy podczas przejażdżki łódką po stawie (po pokrytym rzęsą stawie – myśli, choć nie wie, czy dowiedział się tego wtedy, siedząc we wnęce za lustrem, czy jego wyobraźnia stworzyła właśnie taki obraz stawu w mająteczku Weisenbergów) Edyta, chcąc zerwać lilię wodną, wychyliła się zanadto i z krzykiem wpadła do wody. Hans musiał ją wtedy wyciągać, nie było zbyt głęboko, ale Edyta nie umiała pływać, wyciągnął ją w mokrej, oblepiającej ciało sukience, pokrytej zieloną rzęsą (dlaczego mi ta cholerna rzęsa wlazła do głowy! -powiedział teraz głośno). Edyta kazała mu się odwrócić (uświadomił sobie w tej chwili, że pomyślał, jakby to jemu kazała się wówczas odwrócić, a nie prawdziwemu Hansowi Klossowi, urodzonemu w Kłajpedzie 5 października 1921 roku). Zdjęła sukienkę, wypłukała ją, rozłożyła na słońcu, żeby wyschła, sama zakopała się w stertę pachnącego ziołami siana i dopiero wtedy go zawołała. Czy to wówczas po raz pierwszy Hans Kloss pocałował Edytę Lausch? A może kiedy indziej? Miał piętnaście lat, ona trzynaście…
Jeszcze raz przeczytał tekst na bibułce. O reumatyzmie ciotki Hildy, o listach, o altance i o księżycu. Potem wyjął zapalniczkę, spalił skrawek papieru, wieczko budzika znalazło się znowu na swoim miejscu i nikt nie mógłby się domyślić, że ten stale psujący się stary zegar, który Kurt przeklął już tyle razy, bo obrzydło mu noszenie go do zegarmistrza, spełnia rolę, jaką w normalnych czasach miałaby do spełnienia zwykła koperta na list.
Ustawiał butelki i kieliszki na stole, jakieś przygotowane przez Kurta kanapki (chleb z mięsną konserwą) i zastanawiał się, dlaczego w trzydziestym ósmym roku urwała się korespondencja Hansa Klossa z Edytą Lausch. Ach, gdyby mógł teraz choćby przez kwadrans porozmawiać z tamtym, który gdzieś w głębi Rosji siedzi w pojedynczej celi, dobrze żywiony i łagodnie traktowany („Będziemy na niego chuchali i dmuchali, żeby nam się, broń Boże, me przeziębił – powiedział Jakubowski, gdy się rozstawali. – Nie wiadomo, kiedy się nam ten Niemiec może jeszcze przydać"). Przydał się. Wyciągnęli od niego znowu parę informacji, ale jak można przekazać uczucia piętnastolatka do trzynastoletniej dziewczyny w krótkim radiotelegramie, w krótkim, bo zbyt długie nadawanie rozszyfrowałoby radiostację. Gdyby wtedy wiedział, że spotka Edytę Lausch, że tamta dziewczyna będzie pamiętać Hansa Klossa… Był przygotowany na spotkanie z wujem Helmuthem, asesorem sądowym z Królewca, godzinami wpatrywał się w poradloną twarz starego, pruskiego biurokraty, żeby poznać go na pierwszy rzut oka. I poznał, gdy zaszła potrzeba. Ale Edyta nie jest starszym panem o ostrym nosie i brodawce na podbródku. Widział co prawda jej zdjęcie, przypomina ją sobie jak przez mgłę. Jasna blondynka z długimi, grubymi warkoczami. Osiem lat… trzynastoletnia dziewczynka stała się dorosłą kobietą. Przeszła najważniejszą przemianę.
Mam prawo jej nie poznać – uspokaja się. – A czy ona mnie pozna? Hans Kloss też miał prawo się zmienić przez osiem lat. Z nieopierzonego wyrostka stał się mężczyzną. A znak szczególny… Podszedł do lustra i przyjrzał się swej szramie pod prawym uchem.
Rozstawił już naczynia, rozłożył sztućce, ma jeszcze co najmniej godzinę do przyjścia gości. Jeśli się nie spóźnią. Nie, Edyta nie spóźni się na pewno. Tak bardzo chciała się z nim zobaczyć, ledwie się wymówił nawałem pracy, kiedy mu zaproponowała, żeby zobaczyli się natychmiast.
Czy jest ładna? Tamten mówił, że piękna. Czy można wierzyć wrażeniu piętnastoletniego chłopca? Ze zdjęcia, zresztą amatorskiego i niezbyt wyraźnego, niewiele można było odczytać. Dość regularne rysy twarzy, jasne, prawdopodobnie niebieskie albo szare oczy, dużo puszystych włosów. Chyba ładna – pomyślał i to jakby go uspokoiło, chociaż w gruncie rzeczy nic go nie obchodzi, czy kuzynka Klossa, Edyta Lausch, jest naprawdę ładna. Nie po to szkolono go przez kilka miesięcy, nie po to poddawano go morderczym próbom, badano jego wytrwałość, inteligencję, znajomość niemieckich idiomów, żeby teraz miał odświeżać jakieś młodzieńcze wspomnienia, w dodatku nie swoje, lecz człowieka, w którego skórę się wcielił.
Nagle błysk: oczywiście, dlaczego nie wiedział tego od razu? Hans Kloss w trzydziestym ósmym roku zdał maturę i pojechał studiować na politechnice w Gdańsku. On też był na politechnice w Gdańsku, ale właśnie jesienią trzydziestego ósmego roku musiał się przenieść do Warszawy. Rozbestwienie gdańskich hitlerowców, ich nienawiść do Polaków z Pomorza, którzy osiedlili się w formalnie Wolnym Mieście Gdańsku, hitleryzującym się z godziny na godzinę, zaczęła przybierać takie rozmiary, że musiał wyjechać. Kto wie, gdyby wówczas został, może spotkałby się kiedyś z Hansem Klossem. Na pewno zatrzymaliby się obaj, zdumieni nieprawdopodobnym wprost podobieństwem. Dwóch ludzi różnej narodowości, z których jeden uważał się za przedstawiciela rasy panów i chyba me byłby uszczęśliwiony, że jego zwierciadlane niemal odbicie jest Polakiem, człowiekiem narodu skazanego na to, by po wieczne czasy służyć Her-renvolkowi. Hans Kloss był na pewno wśród tych paradujących w brunatnych koszulach z opaskami, budzących miasto rykami i błyskami pochodni, pikietujących polską pocztę i polski urząd celny. Członek tajnej komórki NSDAP w Kłajpedzie i elew równie tajnej niemieckiej podchorążówki nie stał zapewne wtedy na uboczu. A ona? A Edyta? Jaka jest? Do służby pomocniczej wstępuje się dobrowolnie. Ona wstąpiła. Czy dlatego, że chce mieć swoją cegiełkę w budowie gmachu tysiącletniej Rzeszy, czy dlatego, żeby jej matka (chora na reumatyzm moja ciotka Hilda – pomyślał z uśmiechem) mogła dostać lepsze kartki żywnościowe, uprawniające do otrzymywania paru deka masła zamiast margaryny? A więc tak, musiało być tak: Hans Kloss jeszcze z fotografią Edyty w portfelu przyjechał do Gdańska. Musiał tu poznać jakąś inną dziewczynę. Dlatego korespondencja, podtrzymywana przez obie strony przez dwa lata, nagle się urwała. Czy to także była studentka, towarzyszka nocnych pochodów z pochodniami, wykrzykująca do zachrypnięcia antypolskie hasła na nie kończących się wiecach? Czy może córka jakiegoś solidnego kupca, poczciwa mieszczaneczka, a może córka wdowy po urzędniku, wynajmującej pokoje na stancje dla studentów? Kto to był? Czy Hans Kloss coś mówił na ten temat? Czy go o to pytano?
W głowie miał pustkę. Dopiero po chwili zreflektował się: przecież to nie dotyczy Edyty i gdyby był naprawdę Hansem Klossem, właśnie ten temat oboje by instynktownie omijali.
Dość! Kloss, właściwie człowiek, który od czterech lat nosi nazwisko Hansa Klossa, nie potrafi zbyt długo się martwić, wolałby, co prawda, nie czekać, ale teraz, kiedy uświadomił sobie, że dla Edyty Lausch może być Hansem Klossem, że niebezpieczna gra, którą z całą świadomością ryzyka (a może właśnie także dla tego ryzyka?) podjął przed czterema laty, będzie kontynuowana, jest już spokojny.
Przypomniała mu się sprawa wiaduktu. Sprawdził w myśli, czy niczego nie zaniedbał. Ten wiadukt musi być wysadzony! Ciotka Zuzanna (uśmiechnął się do siebie) bardzo nalega. Musi mieć swój cel. Czyżby długo oczekiwana ofensywa? Prości żołnierze, nie krępując się jego obecnością, szczękali zębami mówiąc o wielkiej ofensywie, którą szykuje „Iwan". Jest wystarczająco długo na wojnie, aby zaufać niezawodnemu instynktowi prostych żołnierzy. A więc tym bardziej wiadukt musi być wysadzony.
Kiedy wprost z komendantury, natychmiast pod wrażeniem rozmowy z Edytą, zaniedbując nawet zwykłej ostrożności, pobiegł do zegarmistrza, aby wydobyć od ciotki Zuzanny te właśnie informacje o reumatyzmie, stawie, łódce i księżycu, czekał już na niego Bartek. Kloss lubił tego inteligentnego chłopca, z którym współpracował nieraz i którego mógł być zupełnie pewien. Za Bart-kiem, dowódcą dużego zgrupowania partyzanckiego, wsławionego licznymi brawurowymi akcjami (w niektórych i Kloss miał swój udział), policja i SD rozpisały listy gończe i jeszcze do niedawna jego chłopska, kwadratowa twarz spoglądała na Klossa z parkanów miasta, dopóki jej nie przykryły inne plakaty, poszukujące polskich „zbrodniarzy" albo obwieszczające o kolejnej egzekucji „osób, które podniosły rękę na przedstawicieli narodu niemieckiego"… Ale Bartek nic sobie z tego nie robił, nawet w najgorszym czasie przyjeżdżał chłopską furką na targ do miasta, jakby wiedząc, że wtapia się bez reszty w tłum ubrany w kożuchy i długie buty.
Bartek był markotny, zegarmistrz musiał mu powtórzyć cierpką ocenę ostatniej akcji. Nie przyjął papierosa, skręcił sobie w gazecie trochę śmierdzącej machorki, poczekał, aż wszystkie zegary w sklepie wybiją godzinę trzecią i dopiero wtedy powiedział o nieszczęściu. Okazało się, że podczas akcji na wiadukt zagubił się jeden człowiek.
– Kto? – zapytał Kloss. Ludzi Bartka znał tylko z pseudonimów.