– Czekaliśmy na pana, ale trochę wypiliśmy. Dla mnie nieco za dużo.
– Obowiązki, obowiązki – roześmiał się nieco za głośno Brunner i zaciągnął się cygarem. – A potem?
– Co potem? – nie zrozumiał Broch.
– Co robiliście po nalocie?
– Razem z Klossem i Schneiderem odprowadziliśmy nasze panie. Potem wróciliśmy wszyscy razem. Kloss był zmęczony, więc od razu poszedł do siebie. Ja chciałem się trochę przewietrzyć, więc odprowadziłem Schneidera, on mieszka w tych koszarach za mostem.
– Kiedy pan się dowiedział o próbie zamachu na pannę Lausch?
– Więc już na pewno wiadomo, że do niej strzelano?
– Nie odpowiedział pan na pytanie, majorze.
– Pół godziny temu na obiedzie w kasynie. Zaraz potem wróciłem do domu i ordynans mi zameldował, że pan mnie wzywa.
– Ordynans się pomylił – mówił Brunner -prosiłem pana majora. Ale wracając do tego wieczoru, więc odprowadziliście dziewczęta, a później zapewne rozmawialiście? O czym?
– Powinien pan raczej zapytać, czy nie spotkaliśmy jakichś podejrzanych osobników w pobliżu domu tych dziewcząt.
– Wiem, o co pytać.
– Nie widzę związku między…
– Najpierw się gada, potem się strzela – powiedział Brunner, przyglądając się badawczo Brochowi. – Strzela – powtórzył – albo – zawiesił głos – stawia teczkę z bombą zegarową.
– Wypraszam sobie! – zerwał się Broch. Brunner siedział nieporuszony, milczał. Broch usiadł po chwili, jakby przytłoczony jego spojrzeniem. Wie, do czego pije Brunner. Do zamachu na Hitlera. Gestapo wie wszystko, a więc wie zapewne i to, że Broch znał paru uczestników niedawnego spisku. To było co prawda dawno, ale… – Nie pamiętam dokładnie, o czym rozmawialiśmy-powiedział po dłuższej chwili. – Mówiliśmy o czterdziestym pierwszym roku, wspominaliśmy dni, kiedy posuwaliśmy się naprzód po pięćdziesiąt kilometrów w ciągu doby.
– Niebezpieczne tematy – uśmiechnął się Brunner.
Jak długo – pomyślał Broch – tacy ludzie jak ten trzymający w zębach cygaro, nadęty i okropnie ważny, ponieważ wie, że za nim stoi potężny aparat terroru, jak długo ci ludzie będą nami rządzić? To przez nich stało się to wszystko, przez nich klęska, która spadnie niechybnie na kraj. Czy zdołamy się kiedykolwiek podnieść?
– Ci, którzy nie wąchali prochu – rzekł ostro – przeceniają niebezpieczeństwa. I Schneider, i ja jesteśmy starymi oficerami frontowymi i nieraz byliśmy w prawdziwym niebezpieczeństwie. Ma pan jeszcze jakieś pytania, sturmfuehrer?
– Schneider był już w tym mieście w czterdziestym pierwszym. Wspominał o tym? – Brunner badawczo przyglądał się Brochowi.
– Nie pojmuję, do czego pan zmierza. Jeśli podejrzewa pan o coś Schneidera, to pragnę oświadczyć…
– To wszystko. Na razie dziękuję, majorze. – Słowa „na razie" zaakcentował w specjalny sposób. Broch nie powinien być zbyt pewny siebie. – Do zobaczenia – wy-
ciągnął do niego rękę.
– Heil Hitler! – odpowiedział Broch, wstając i unosząc prawą dłoń w faszystowskim pozdrowieniu, jakby nie dostrzegł wyciągniętej ręki. Energicznym krokiem skierował się do drzwi. Udawał, że nie widzi uśmieszku błąkającego się na ustach sturmfuehrera Brunnera.
Chwilę po wyjściu Brocha rozmyślał o czymś. Do przyjścia Schneidera ma jeszcze z kwadrans. Zaciągnął się wonnym dymem, z przyjemnością spoglądał na popiół cygara, który nie opadał. Tylko w dobrych cygarach popiół trzyma się do końca. Brunner lubi dobre cygara i pali tylko dobre. Podniósł słuchawkę, nakręcił jakiś numer, poprosił o połączenie z oberleutnantem Klossem. To chyba będzie niezły plan – myślał czekając, aż ktoś po drugiej stronie przewodu przyjmie telefon. Wreszcie usłyszał głos Klossa.
– Przepraszam, Hans, że niepokoję cię w świątecznym dniu, ale wiesz, w naszej robocie nie ma świąt. Przede wszystkim chcę ci pogratulować awansu, zapomniałem to wczoraj uczynić, byłem zalany. Mam nadzieję, że nie gniewasz się za wczorajsze najście. Stęskniłem się za tobą, przyjacielu. Wiesz, że długo bez ciebie żyć nie mogę. Ale do rzeczy. Mam coś, co powinno cię zainteresować, co na pewno cię interesuje. Mam u siebie partyzanta, schwytanego podczas akcji na wiadukt przedwczorajszej nocy. Czy mówi? Nawet śpiewa, wiesz przecież, że ja umiem zmuszać ludzi do śpiewu, także tych – roześmiał się -zupełnie niemuzykalnych. Wpadnij do mnie, jak będziesz miał chwilę czasu, przeczytasz jego zeznania, a może będziesz miał ochotę go sam przesłuchać?
Odłożył słuchawkę, spojrzał na zegarek. Schneider powinien przyjść lada moment.
Czy ona powiedziała o tym Schneiderowi? – zastanowił się.To by komplikowało sprawę. Trzeba by poszukać czegoś na Schneidera, a coś by się z pewnością znalazło. Jest co prawda jeszcze Kloss – snuł dalej swoje rozmyślania – ale to mało prawdopodobne, żeby mu się zwierzyła. Kuzynka, dawna miłość. Bzdury! Klossa powinny przekonać zeznania tego partyzanta. Kloss bardzo dba o swoją karierę, nie będzie jej ryzykował w obronie jakiejś tam kuzynki…
Przypomniał sobie ranną rozmowę z Edytą. Specjalnie się do niej pofatygował. Musiał to zrobić. On także źle spał ostatniej nocy. A może się myli? Może to nie była ta dziewczyna? Widział ją przecież tylko przez chwilę, w ciemności. A jeśli nawet ona? Czy mogłaby go rozpoznać po tylu latach? I kto by jej uwierzył, że właśnie wtedy dostrzegła go i zapamiętała? Ale Brunner wie, że nie wolno ryzykować postawienia takich zarzutów. Były amtsleiter w tym mieście jest dziś wysoko notowany w berlińskiej centrali RSHA. Akta spoczywające w archiwum wywleczono by znowu na światło dzienne, kto wie, co można znaleźć w starych aktach? Edyta Lausch przyznała wprawdzie, że służyła już w tym mieście w czterdziestym roku, wyjechała dopiero w czterdziestym pierwszym, ale mimo nalegań Brunnera nie mogła sobie przypomnieć żadnego incydentu, nic nie utkwiło jej w pamięci, więc może wczoraj w nocy, kiedy szedł do niej z kieliszkiem, przywidziało mu się, że spojrzała na niego w szczególny sposób? Chociaż dziś patrzyła inaczej, a właściwie czyniła wszystko, aby uniknąć jego wzroku. Ale wtedy powiedziała, że poznała Schneidera już wcześniej, za pierwszym pobytem w tym mieście, więc musi przesłuchać Schneidera. Od tego, co powie Schneider, zależą dalsze losy młodzieńczej miłości Hansa Klossa. To spostrzeżenie wydaje mu się tak zabawne, że zaczął chichotać, patrząc na całkowicie wypalone cygaro, które jest w tej chwili stożkiem jasnoszarego, niemal białego popiołu. Przestał się śmiać dopiero wtedy, gdy z dołu zatelefonowali, że właśnie przyszedł kapitan Schneider.
10
Postanowił pójść na piechotę. Wprawdzie spory kawałek drogi, ale Kloss lubi przechadzki. Jeśli chce nad czymś pomyśleć, zastanowić się, powziąć decyzję – rusza na spacer. Dziś ma parę spraw, które musi rozstrzygnąć.
Właściwie czuł się dobrze, lekko. Sprawiało mu przyjemność, że śnieg chrzęści pod butami, że skończyła się zadymka i blade, styczniowe słońce wyjrzało zza chmur. Byłoby mu zupełnie dobrze, gdyby nie to nieokreślone zupełnie uczucie zagrożenia.
Zwierzęta wykształciły w sobie podobno instynkt uprzedzający o zagrażającym niebezpieczeństwie, czyżbym przez te cztery lata – myślał Kloss – zdołał w sobie stworzyć taki system ostrzegawczy?
Chciałby zbagatelizować te obawy, uznać je za irracjonalne, a więc sprzeczne z j ego naturą, która lubi, aby wszystko było proste i zrozumiałe. Ale doświadczenie uczy, że nie wolno lekceważyć nawet tych ledwo uchwytnych obaw.
Zaczęło się to już wczoraj po południu, po przyjściu Edyty. Czekał na nią i trochę się bał, zupełnie niepotrzebnie. Było tak, jak powinno było być. Wieczorem zapytała po prostu:
– Chcesz, żebym została u ciebie?
Potem długo milczeli oboje. Patrzył na leżącą obok niego dziewczynę, cieszył się, że jest piękna, że przez parę godzin nie myślał o wojnie, o niebezpieczeństwie, jakie mu zagraża, wyczuwał jej ufność i marzył, żeby odpłacić jej tym samym, choć wiedział, że to niemożliwe. Kiedy obudziła się w środku nocy i oboje zapalili papierosy, najniespodziewaniej dla siebie zaczął recytować wiersz, który od paru godzin tłukł mu się po głowie: „Byłem już rozpaczy bliski, czułem, że mi sił już brak…"
– To Heine – powiedziała Edyta – ty znasz wiersze Heinego?
– Rzeczywiście – speszył się wtedy, jakby przyłapany na gorącym uczynku. – Zostało mi w pamięci chyba jeszcze ze szkoły – powiedział i zaczął gorączkowo liczyć lata, aby upewnić się, czy Hans Kloss mógł znać te wiersze ze szkoły. Na szczęście mógł. Edyty zresztą to nie interesowało.
– Matka lubi te wiersze. Ona nie oddała Heinego, wiesz, wtedy, kiedy palili książki.
– Myślisz, że to bardzo źle? – zapytał.
– Nie wiem – powiedziała – sama nie wiem. – I Kloss jej uwierzył – nie wiedziała.
Potem, gdy znowu usnęła, sklął się za tę chwilę, w której zawiodła samokontrola. Oficer Abwehry, Hans Kloss, mógł znać wiersze Heinricha Heinego ze szkoły, ale nie powinien ich cytować.
Więc może wtedy poczuł po raz pierwszy to zagrożenie, którego istoty nie może zgłębić, ale o którym wie, że istnieje. Tak bardzo chciałby być szczery wobec niej. Ta potrzeba nagromadziła się w nim przez lata zakłamania, udawania i maskowania. Ale nie może. Musi wytrwać. Powiem jej po wojnie – pomyślał – jakby nie było rzeczy prostszej na świecie, jak przyznanie się do tego, że przez lata wojny było się śmiertelnym wrogiem narodu, do którego ona należy, wodza, którego ona, jeśli nawet nie kocha i nie podziwia, to uznaje za swego.
A może odczuł to zagrożenie jeszcze wcześniej, późnym wczorajszym popołudniem.
– Edyto, zrób nam kolację – powiedział, stawiając przed nią wszystkie posiadane w domu zapasy – ja muszę jeszcze coś załatwić. – Przyjęła to bez protestu, uznała za normalne, że ona przygotuje kolację swemu mężczyźnie, nie pytała, dokąd musi wyjść jej Hans i jakie sprawy załatwić; były to jego męskie sprawy, do których, jako prawdziwa niemiecka kobieta, nie chciała się wtrącać, a może po prostu sądziła, że sprawy, jakie musi załatwić, dotyczą wojny, a ona nie chciała dzisiaj myśleć o wojnie.