– Strzelaj! – usłyszała swój głos. – Dlaczego nie strzelasz?… Powiedz, jak się nazywasz, jak się nazywasz naprawdę, a potem mnie zabij. A może chcesz mi zaproponować współpracę, zażądasz, żebym razem z tobą wysadzała niemieckie pociągi, zabijała niemieckich żołnierzy? Kim jesteś? Nie jesteś Niemcem…
– To teraz nie ma znaczenia. Kocham cię i chcę uratować. Jeśli zostaniesz, Brunner cię zlikwiduje, nie będę cię mógł ochronić.
– Brunner jest mordercą, jest łajdakiem, ale jest Niemcem. A ty… a ty nie potrafisz mnie nawet zastrzelić. Nienawidzę cię, słyszysz, nienawidzę! – krzyknęła i ze szlochem padła w jego objęcia.
Do Bartka! – myślał Kloss gorączkowo. – Muszę się dostać do Bartka. – Usiłował sobie przypomnieć, czy w mieszkaniu nie zostawił niczego, co mogłoby zaszkodzić jakimś ludziom. Chyba nie, zawsze był ostrożny. Przebiegło mu jeszcze przez myśl, że skończył swą rolę, że nigdy już nie będzie Hansem Klossem i odczuł coś w rodzaju ulgi.
Przytulona doń Edyta dotknęła dłonią czegoś zimnego. To ją otrzeźwiło. Wyciągnęła rewolwer z kabury i cofnęła się o dwa kroki. Podniosła rękę do strzału, ale ręka jej opadła. Ona także nie potrafiła strzelić do niego.
– Uciekaj! – krzyknęła. – Uciekaj sam! – I nagle odwróciła się gwałtownie, jakby wyczuła, że w drzwiach pojawił się sturmfuehrer Brunner. – Dobrze, Brunner, że jesteś. Chciałam ci właśnie powiedzieć, że wasze układy nic mnie nie obchodzą. Zapłacisz za zamordowanie tej kobiety. A ty, Hans – odwróciła głowę w jego stronę i już nie zdążyła nic więcej powiedzieć. Moment jej nieuwagi wystarczył Brunnerowi, aby oddać strzał. Schował rewolwer do kieszeni.
– Nie przekazała rozkazu o zatrzymaniu transportu. Sama potwierdziła swoją winę.
Kloss wstał z klęczek, płaszczem okrył bezwładne ciało Edyty. Bez słowa popatrzył w oczy Brunnerowi. Obaj wiedzą, że od tej chwili są dla siebie śmiertelnymi wrogami.
AKCJA „LIŚĆ DĘBU”
1
Z niewielkiego rynku, właściwie placyku pośrodku osady widać było jak na dłoni most na Redze i junkierski pałacyk, w którym mieścił się sztab dywizji. W głębi, aż do ciemniejącego na horyzoncie lasu, ciągnęły się łąki pokryte płatami buroszarego, topniejącego śniegu. Trwała odwilż. W tym roku już pierwsze dni marca zapowiadały nadejście wczesnej wiosny.
Kloss patrzył na most, na rzekę atakującą przybrzeżne pola, na szosę niknącą wśród drzew i myślał o oddziałach pancernych, które właśnie tędy przejść muszą, by otworzyć drogę na Kołobrzeg i Szczecin. Przez rzekę Regę, której me umiał już nazywać inaczej jak jej polską nazwą, przez osadę Forburg, zwyczajnie i prawdziwie – Osiek i dalej przez Dőberitz, czyli po prostu Dobrzyce. Nic dziwnego, że generał Pfister, dowódca dywizji grenadierów, a właściwie jej resztek pozostałych z bojów o Wał Pomorski, przywiązuje taką wagę do mostu na Redze. „Wysadzić albo obronić, w żadnym wypadku nie oddać wrogowi".
Skądś z daleka doszedł pomruk artyleryjskiej kanonady; każdy niemiecki grenadier wiedział, że wróg jest tuż -tuż i chyba już ani Pfister, ani nawet SS-man Kussau nie wierzyli, że Rega stanie się rubieżą zagradzającą drogę w głąb Rzeszy. „Wytrzymajcie, fuehrer na was patrzy"
– odczytał dziś generał depeszę z OKW. Potem powiedział: „Obronić albo wysadzić", ale znaczyło to po prostu: wysadzić w odpowiednim momencie, by przez ten most nie mogły przetoczyć się czołgi T-34 budzące postrach na setkach kilometrów od Wisły do Wrocławia i Wału Pomorskiego. Właśnie dlatego rozkazano zaminować most, a dowódca ochrony czeka tylko na telefoniczny rozkaz generała…
Z placyku rozbiegały się gwiaździście uliczki, jedną z nich powinna być Dőberitzstrasse, czyli Dobrzycka. Kloss dostrzegł z daleka tabliczkę, ale zanim skręcił, rozejrzał się jeszcze dokładnie, sprawdził, czy nie jest śledzony, czynił to jednak raczej z przyzwyczajenia niż z rzeczywistej potrzeby. Nikt w tym Forburgu, który jutro będzie znów Osiekiem, nie zwracał uwagi na kapitana Wehrmachtu. Od mostu na Redze piął się w górę, a potem wlókł dalej właśnie Dobrzycka, ponury pochód uchodźców. Drabiniaste wózki, które najczęściej ciągnęły kobiety, tłum starców i dzieci zaglądających łakomie do okien nie opuszczonych jeszcze domów, szczęśliwi posiadacze rowerów usiłujący przepchać się na czoło kawalkady… Od czasu do czasu tłum nagle gęstniał, rozlegały się ostrzegawcze krzyki, kto nie zdążył zepchnąć wózka na pobocze, tracił dobytek pod gąsienicami idących na wschód transporterów i dział pancernych. Żołnierze w hełmach spoglądali ponuro na uchodźców. Więc tak wyglądał ich odwrót; Kloss nie czuł litości, oto nadeszło nareszcie to, na co od lat czekał.
Przyspieszył kroku. Numer 64 powinien być gdzieś przy końcu ulicy. „Mieszka samotnie i w dobrym punkcie" – powiedział łącznik podając Klossowi ten adres we Fryburgu. Dywizja Pfistera przybyła tu poprzedniego dnia jako drugi rzut obrony, ale Kloss w ciągu dwunastu godzin zdążył już zebrać sporo informacji mogących zainteresować dowództwo nacierających na tym odcinku polskich formacji. Sądził, że fryburski kontakt umożliwi mu nawiązanie łączności i przekazanie raportu. Więc przede wszystkim system obrony mostu i pułk grenadierów z rezerwy OKW, który w nocy przerzucony zostanie do lasu Weipert… Mówił o tym przed godziną Pfister; gdy wezwał do siebie Klossa i kapitana Kussau, przydzielonego do nich z rozbitej nad Wisłą dywizji SS. Pfister… typowy Prusak, niemal podręcznikowy okaz oficera Wehrmachtu, dla którego nie istnieje nic poza aktualną sytuacją na powierzonym mu odcinku.
– Oczekuję od panów szczególnie precyzyjnego wykonywania rozkazów – oświadczył.
Obaj, Kloss i Kussau, powiedzieli „tak jest", ale potem Kloss odważył się zapytać:
– Pan generał sądzi więc, że nieprzyjaciel przełamie naszą obronę na rzece?
– Ja nie sądzę – odrzekł Pfister. -Ja przewiduję każdą możliwość. Ten most nie zniszczony nie może wpaść w ich ręce. Ale rozkaz wysadzenia mogę wydać tylko ja i wydam go dopiero wówczas, gdy stanie się to absolutnie konieczne.
Potem poinformował ich właśnie o pułku przydzielonym z rezerwy i lokującym się w lesie Weipert, a następnie bez pauzy, tym samym obojętnym tonem, zaczął mówić o sprawie porucznika Kahlerta.
– Postawić przed sądem polowym i rozstrzelać – generał nie przewidywał dyskusji ani wątpliwości.
Kloss rozumiał, ze me wolno mu protestować, że los tego oficera jest przesądzony. Dojrzał zadowolenie we wzroku SS-mana Kussau; ten nie lubił Kahlerta. Nic dziwnego! Kahlert, student z Wiednia, był jednym z najprzy-zwoitszych oficerów dywizji i niezbyt starannie ukrywał swą pogardę dla ludzi z SS.
– Kahlert – ciągnął generał – wbrew rozkazowi oddał bolszewikom wieś Klaudorf.
– Nie mógł się tam utrzymać – Kloss jednak zareagował. – Zajął lepsze pozycje obronne.
Popatrzyły na niego szklane oczy generała.
– Zna pan rozkaz fuehrera, kapitanie. Trzeba dać przykład.
Kloss już nie protestował. Pomyślał o Simone, drobnej Francuzce, która pracowała w kasynie dywizji i od wielu miesięcy była kochanką Kahlerta. Sądzili, że dociągną do końca wojny…
Kloss mijał już ostatnie zabudowania Dőberitzstrasse i zobaczył nareszcie numer 64. Niewielki, drewniany domek otoczony ogródkiem, metalowa tabliczka z nazwiskiem właściciela. Przeczytał: Thomala.
Otworzył mu drzwi siwy mężczyzna pod sześćdziesiątkę. Jego twarz wydawała się tak swojska, że Kloss, wbrew instrukcji, wypowiedział pierwszy człon hasła rozpoznawczego po polsku:
– Czy to pan odwiedza w Berlinie ciotkę Elizę?
– Tak – odrzekł cicho Tomala. – Ciotka Eliza mieszka przy Alexanderplatz.
Wprowadził go do niewielkiego pokoju, jakich Kloss widział setki w tych wioskach i miasteczkach. Haftowane makatki, atłasowe poduszki, wyszywane napisy. Tylko obraz Matki Boskiej Częstochowskiej na ścianie kontrastował z tym po niemiecku mieszczańskim wnętrzem.
Tomala postawił na stole butelkę i dwa kieliszki. Spoglądał jeszcze na Klossa z odrobiną nieufności, przyzwyczajał się powoli, trochę po chłopsku kluczył i nie od razu przystąpił do rzeczy.
– Dobrze, że jesteś – stwierdził wreszcie. Od pierwszej chwili mówił Klossowi per „ty". – Jutro rozpoczynamy akcję „Liść dębu".
– „Liść dębu" – powtórzył Kloss – cóż to za akcja?
– Nie mówiono ci? -W głosie Tomali zabrzmiała znowu nieufność.
Kloss spokojnie zapalał papierosa.
– Jestem na tym terenie od wczoraj. – On też obserwował uważnie Tomalę. Wiedział z doświadczenia, że w konspiracji najniebezpieczniejsze jest zawsze nawiązywanie nowego kontaktu. Tomala od pierwszej chwili budził zaufanie, ale Kloss nie przestawał być czujny.
– Akcja „Liść dębu" planowana jest już od tygodni – wyjaśniał tymczasem Tomala. Chodzi mianowicie o to, by uchwycić most na Redze w momencie rozpoczęcia natarcia i utrzymać go do nadejścia naszych oddziałów. Nie wolno dopuścić, by Niemcy zdążyli zniszczyć most.
– Kto to ma wykonać? – zapytał Kloss.
Tomala milczał sporą chwilę.
– Pojutrze o czwartej rano na polanie na zachód od lasu Weipert wyląduje grupa naszych spadochroniarzy -powiedział wreszcie. – Przeprowadzę ich przez las do Fryburga. Zaatakują załogę broniącą mostu w momencie rozpoczęcia natarcia.
Kloss zerwał się z krzesła. Chodził szybkimi krokami po pokoju. Przez las Weipert! Co za szaleństwo! Przecież w tym lesie stacjonuje pułk pancernych grenadierów!
– Akcję trzeba natychmiast odwołać! – krzyknął. – I zmienić plany!
Tomala patrzył na niego nie rozumiejąc.
– Dlaczego?
– Nawet mysz nie prześliźnie się przez las Weipert.
– Był czysty jeszcze dzisiaj. Tę informację sam przekazałem.