Выбрать главу

Spojrzał na zegarek. Mała wskazówka stała już niemal na ósemce. Otworzył radio, znalazł falę; długą chwilę słyszał tylko trzaski, potem poprzez szum i warkot przedarły się pierwsze takty Poloneza As-dur. Wydawało mu się, że są zbyt głośne, że docierają do wszystkich, w całym pałacu. Zamknął radio. Więc meldunek jeszcze nie dotarł. Nie mógł dotrzeć. Janka i Erwin wyszli przed trzema godzinami, w Dobrzycach będą najwcześniej przed północą, a kiedy Weiss zdąży przekazać polecenie radiostacji? Zdąży. Ściągnął bluzę i rzucił się na łóżko. Po paru minutach obudziło go pukanie. Na progu stała Simone.

– Przyszłam – powiedziała. Wyglądała bardzo ładnie, miała na sobie wieczorową sukienkę, w której nigdy nie pokazywała się w kasynie.

Zerwał się z łóżka.

– Niech pani siada, Simone… Ja zaraz…

– Usiądę obok pana – uśmiechnęła się blado. Zapaliła papierosa. Zobaczył jej twarz bardzo blisko, gdy podawał jej ogień.

– Mogłam pójść do pana albo do niego – szepnęła. -Wiem, że nie lubicie się narażać, wiem, że te niebezpieczne, ale przecież gdyby pan naprawdę chciał… Może się opłaci – dodała. Zauważył, że z trudem wstrzymuje łzy, wargi jej drżą i gdy za chwilę zdobędzie się na uśmiech, odniesie ogromne zwycięstwo nad sobą. Kloss umiał to docenić.

– Simone – zaczął i od razu zrozumiał, że nie uwierzy w nic z tego, co jej musi powiedzieć.

– Może się opłaci – powtórzyła. – On siedzi w podziemiach, prosiłam, żeby mnie do niego puścili, ale oni… Zęby przynajmniej puścili, żebym mogła go zobaczyć. Hans! Nie odmówisz, prawda?… Lubiłeś Rolfa i ja ci się też trochę podobam.

– Simone – powiedział twardo. – Czego właściwie oczekujesz? Litości?

– Nie – rzuciła ostro. – Nie litości. Tego się nie spodziewam. Wiem, że nic za darmo… Jestem gotowa… Nie musicie go przecież zabijać! To niemożliwe, żebyście go musieli zabić! To nonsens! Bezmyślne głupstwo. Po co ma ginąć Rolf? Ja nigdy nie uwierzę… Jeśli nie można go zwolnić, pozwólcie mu uciec… Hans! Przecież…

– Spróbuj dostać się do generała, Simone. I nie miej wielkich nadziei – musiał to jej powiedzieć.

– Odmawiasz?

Milczał.

– Odmawiasz – powtórzyła. Zerwała się z łóżka. -Będziesz żałował, słyszysz? Wszyscy będziecie żałowali. Za rzeką stoją Rosjanie!

– Nie – zaprzeczył. – Za rzeką stoją Polacy, Simone.

– Wszystko jedno! Wtedy wy będziecie błagać o litość. – Wyjęła puderniczkę, starła łzy i, nie spojrzawszy już na niego, wyszła z pokoju.

Otworzył cicho drzwi na korytarz i stanął na progu. Kussau mieszkał na tym samym piętrze, parę pokoi dalej. Simone stanęła przed drzwiami SS-mana, zapukała, weszła… Kloss czekał. Zapalił papierosa, zgasił światło i usiadł przy półotwartych drzwiach. Nie chciało mu się spać; łuna na wschodzie bladła, działa umilkły. Simone nie opuściła pokoju SS-mana Kussau.

3

Polecenie Klossa, żeby iść dwiema różnymi drogami, okazało się w praktyce niewykonalne. Do Dobrzyc prowadziły co prawda dwie drogi: szosa i bity trakt przez las Weipert, ale to drugie przejście, ze względu na stacjonujący w lesie pułk grenadierów, wydawało się zbyt ryzykowne. Janka i Erwin postanowili więc iść szosą, nie razem – oczywiście; Erwin ruszył pierwszy, po godzinie poszła Janka. Tomala nauczył każde z nich hasła i kazał wykuć na pamięć meldunek. Ucałował wnuka, ręce mu drżały, mówił z trudem.

– Twoja matka nie żyje – szeptał – ojciec… módlmy się, żeby wrócił. Uważaj…

– Nic mi się nie stanie, dziadku. – Wydawał się zbyt pewny siebie. W mundurze Hitlerjugend nie różnił się niczym od tysięcy chłopaków wrzeszczących na ulicach i wybijających takt w codziennych marszach podczas ćwiczeń. Wpakował do plecaka chleb i zmianę bielizny; na ulicy Dobrzyckiej włączył się natychmiast w tłum uchodźców, płynący ze wschodu nieprzerwanym potokiem. Mijał wózki konne, dwukółki, przyspieszał kroku, gdy poczuł na sobie czyjś zmęczony wzrok i przeczuwał prośbę o pomoc.

Uchodźcy szli powoli i w milczeniu. Nie słychać było rozmów, co najwyżej jeśli ktoś, zaprzęgnięty do wózka, stawał, by odpocząć, i tarasował drogę, rozlegał się ostry krzyk, potem płacz dzieci w zepchniętym na pobocze wehikule. Domy przydrożne zamknięto na głucho, a gdy ktoś skręcał w bok, by poszukać schronienia, noclegu, tłoczyli się za nim natychmiast inni; w tej gromadzie nie istniały ani wspólnota, ani samotność. Szli w nieznane i nie mogli jeszcze uwierzyć, że stało się już najgorsze, osaczyły ich rozpacz, przerażenie, nienawiść, oglądali się na wschód i widzieli tylko łuny wiszące nad horyzontem. Z zachodu nadjeżdżał czasem motocyklista lub spychały ich na pobocze ciężarówki i transportery. Widzieli żołnierzy w hełmach, działa i karabiny maszynowe, ale przestali już wierzyć, że cokolwiek powstrzyma nawałę idącą ze wschodu.

Erwin spostrzegł wkrótce, że jego strój wcale nie odwraca uwagi; przeciwnie – wyróżnia go w tym tłumie. Chłopców w jego wieku było niewielu, a mężczyźni, przeważnie starsi, nosili tylko cywilne łachy. Żadnych mundurów, których jeszcze przed paroma dniami widział tyle w swoim miasteczku. Żadnych członków partii, SA, funkcjonariuszy Todta i pracowników kolei. Tłum niemiecki, odarty nagle z uniformu, jakby się przeistoczył, zszarzał; na Erwina spoglądano z odrobiną nieufności, czasem ktoś westchnął, ktoś odwrócił wzrok.

Chłopak przyspieszał kroku. Chciał przedrzeć się na czoło pochodu, rozumiał zresztą, że musi być jak najszybciej w Dőberitz. Dotąd dziadek nie powierzał mu żadnego zadania; nauczył go tylko po polsku, opowiadał historię Polski i historię ich rodziny. Erwin żył w świecie dwoistym, między szkołą i domem, Hitlerjugend i dziadkiem, czytał tylko po niemiecku, bo żadnych książek polskich oprócz Biblii dziadek w domu nie trzymał, i miał przyjaciół świętujących zwycięstwa, którymi on nie mógł się cieszyć. Wiedział, że jego ojciec był w Wehrmachcie, a gdy przyszło oficjalne zawiadomienie, że gefreiter Hans Thomala zaginął bez wieści, dzidek szepnął, że Janek „jest już na pewno u naszych". Ojciec był jednocześnie Han-sem i Jankiem, on sam, Erwin, bywał czasem Niemcem i zapominał o swej polskości, która jawiła mu się wówczas jako upośledzenie utrudniające życie. Potem osaczała go nagle wraz z opowieściami dziadka i dźwiękiem słów nie zawsze zrozumiałych… Polskość była jednak przeszłością, historią, trochę bajką, rzeczywistość i siłę stanowiły Niemcy i dopiero teraz, gdy świat zmienił się nagle, a łuna na wschodzie świadczyła o zbliżaniu potęgi, która przestała być bajeczką, wszystko, co słyszał i wiedział, nabrało kształtów realnych. Okazało się, że dziadek, spokojny starszy pan, podpisujący się z niemiecka „Thomala", od wielu lat walczył, by tu była Polska i że on, Erwin będzie mógł niedługo wyzwolić się z dwoistości, mówić i myśleć w tym samym języku. Nie wiedział i nie bardzo umiał sobie wyobrazić, jacy są „tamci"; z tymi, którzy uciekali teraz na zachód, spędził całe życie. Idąc coraz szybciej, myślał o Elsi, piętnastoletniej dziewczynie, która wraz z rodziną wyszła już z Osieku i jest prawdopodobnie gdzieś tutaj, w tym pochodzie, nie sądził jednak, by udało mu się ją spotkać.

Mrok gęstniał, Erwin zbliżał się już do czoła pochodu, do wozów, które ciągnęły zmęczone konie, gdy nagle uderzyły go w oczy światła reflektorów. Wydobyły z ciemności ludzkie twarze, szperały w wózkach, muskały pobocza i krzaki przydrożne. Zorientował się zbyt późno. Na skrzyżowaniu stały ciężarówki, żandarmi w hełmach zagradzali drogę. Chciał skoczyć w bok, ale światło spływało już po nim, zasłaniał oczy, czuł się bezbronny i bezradny.

– Nie mam jednego płuca – wył jakiś mężczyzna. -Ludzie, nie udźwignę broni. Nie mogę chodzić.

– Dowieziemy cię – roześmiał się żandarm. Wpychał mężczyzn na ciężarówkę, a jego kolega liczył złowionych…

Erwin stanął przed nim i wyrzucił rękę do góry.

– Hei l- powiedział lekceważąco żandarm. – Ten przynajmniej w mundurze. Jak się nazywasz?

– Erwin Thomala.

– Dokąd idziesz?

– Do Dőberitz, do wujka.

– Ile masz lat?

– Szesnaście.

– W porządku. Nadajesz się. Twoi rówieśnicy już walczą.

– Wujek jest chory – spróbował Erwin.

– Do ciężarówki! – wrzasnął żandarm i chłopak posłusznie wszedł na stopień. Czy miał szansę ucieczki? Ciągle o tym myślał: czy powinien był ryzykować? Gdyby zobaczył ich wcześniej, gdyby od razu skoczył w bok…

Ciężarówka ruszyła. Wzdłuż pochodu uchodźców gnała coraz szybciej na wschód, minęła Forburg, czyli Osiek, przeskoczyła most na Redze i pięła się przez las w kierunku coraz ostrzejszej łuny na wschodzie.

– Na rzeź – powiedział jakiś mężczyzna. – Do rzeźni…

Erwin myślał o Jance. Może jej się uda? Przecież me ruszają dziewcząt.

Janka szła tymczasem szosą w obcym tłumie, myśląc o tym tylko, aby być jedną z nich, niczym się nie wyróżniać, nie przyspieszać zbytnio kroku, nie wyprzedzać wózków… Zerwała z sukienki i płaszcza literę „P", a żałowała tylko, że nie wzięła ze sobą jakiegoś bagażu, choćby plecaka, bo wszyscy byli objuczeni, ciągnęli walizki i tłumoki, odpoczywali co chwila na poboczu. Powtarzała w myśli słowa meldunku, żeby nic nie zgubić: „Las Weipert obsadzony, lądowanie niemożliwe, proponuję inny teren…" Musi dotrzeć z tym meldunkiem do Han-sa Weissa, Bautzenstrasse 28. Hans Weiss. Obejrzała się i zobaczyła łunę na wschodzie. Jeszcze przed paroma godzinami sądziła, że pójdzie na wschód i niedługo wróci do Lublina, a tymczasem wlecze się na zachód w tłumie kobiet i dzieci, które po raz pierwszy w tej wojnie poznały gorycz klęski. Szła lekkim, swobodnym krokiem, gdy poczuła na sobie czyjś uważny wzrok… Jednak wyróżniała się w tym tłumie! Jakaś kobieta pchała spory wehikuł zaopatrzony w prowizoryczny, płócienny dach.