Tomala nic nie wiedział. Był nie ogolony, oczy miał podkrążone, postarzał się o parę lat w ciągu tej nocy.
– Nie powinienem był go posyłać – powiedział cicho. – Nie powinienem. Teraz już nikt mi nie został.
Kloss chciałby go pocieszyć, ale tamten machnął tylko ręką.
– Ja nie tracę nadziei – rzucił. – Mnie życie przyzwyczaiło do najgorszego i nigdy nie tracę nadziei. Nie mówmy o tym. Jedno z dwojga: albo Erwin i Janka nie zdołali dotrzeć do Dobrzyc, albo Weiss wpadł…
– Trzeba to ustalić i dlatego jadę do Dobrzyc – oświadczył Kloss.
– Ty?
– Tak. Hasło i adres.
– Nie powinieneś tego robić.
– Muszę, nie ma innej szansy.
– Nie ma już żadnej szansy. Oni wylądują o czwartej nad ranem.
– Akcja musi się udać. Posłuchaj, jeśli znajdę Weissa, jeśli Weiss nie wpadł, przekażę mu meldunek. Jeśli jednak to się nie uda…
– Wpadniesz sam.
– Nie wpadnę – powiedział twardo Kloss. – Nie mogę sobie na to pozwolić. Wrócę tu w każdym razie. Zmobilizuj przynajmniej pięciu Polaków spośród przywiezionych na roboty. Rozumiesz? Masz kontakt z tyloma ludźmi?
– Mam. Co mają robić?
– Czekać na mnie u ciebie w domu. Muszą to być ludzie pewni; nie wykluczam, że zdekonspiruję się przed nimi, jeśli Weiss jest nieczynny. -I dodał: -Ja dekonspi-ruję się tylko w sytuacjach ostatecznych. Podczas mojej służby zdarzyło mi się to właściwie raz. A teraz hasło i adres.
Zbliżał się do Dobrzyc. Szosę wypełniał znowu tłum uchodźców, spychany na pobocze przez samochody idące ze wschodu. Wiozły rannych. Wyprzedzali je motocykliści, a z rzadka tylko pojawiały się z kierunku zachodniego transportery pancerne. Kloss, lawirując w tym tłoku, podjeżdżał do skrzyżowania. Widział już Dobrzyce rozciągnięte na płaskiej równinie; dwóch żandarmów z trudem dawało sobie radę z ruchem. Uchodźców spychano na boczną drogę, kontrolowano ciężarówki wojskowe. Kloss wydobył z kieszeni rozkaz wyjazdu i zwolnił, gdy przejeżdżał obok żandarma, z którym wykłócał się własne jakiś jegomość w tyrolskim kapeluszu, dowodzący, że ma rodzinę w Dőberitz.
– 148 pancerna! – krzyknął.
Żandarm spojrzał na niego, ale nie zdążył podnieść ręki. Kloss pomyślał, że numer pewno zapisał, ale nie miało to żadnego znaczenia. Dodał gazu i hamował już przy pierwszych domach miasteczka. Wydawało się dość puste. Obok ogromnego gmaszyska stały ciężarówki, na które policjanci i gestapowcy ładowali skrzynie.
Wyprowadzacie się – pomyślał Kloss – i nigdy tu już nie wrócicie. – Pomyślał także, że może wykonuje teraz ostatnie swe zadanie po tej stronie frontu.
Za rynkiem zaczynała się gmatwanina uliczek. Kloss na chybił trafił wjechał w najszerszą i stanął przy skrzyżowaniu. Należało jednak zapytać kogoś, gdzie jest ta przeklęta Bautzenstrasse! Zobaczył młodego chłopca w mundurze Hitlerjugend.
– Bantzenstrasse?
– Właśnie tu – odparł służbiście chłopak, wskazując na lewo.
Teraz należało zachować najwyższą ostrożność. Zakładał co prawda, że jeśli nawet Weiss wpadł, gestapowcy nie urządzili zasadzki w jego mieszkaniu, nie do tego im było, ale musiał przewidywać każdą ewentualność. Jechał wzdłuż wypalonych domów; z daleka dostrzegł, że numer 28 stoi na skrzyżowaniu z jakąś wąską uliczką. Skręcił w tę przecznicę i postawił motocykl pod zasłaniającym go od Bautzenstrasse murem. Nie zgasił silnika. Gdy stanął przed wejściem do domu, nie zauważył nic podejrzanego: żadnych patroli, samochodów. Pusta, wypalona ulica, na chodnikach resztki wyrzucanych w pośpiechu gratów, strzępy afiszów hitlerowskich na murach. Wszedł na pierwsze piętro; miedziana tabliczka z napisem „Hans Weiss". Wydobył z kabury pistolet, odbezpieczył. Był teraz napięty, czujny, osiągnął ten stan, kiedy refleks zawodził go rzadko. Nacisnął dzwonek: dwa razy krótko, raz długo. Odskoczył natychmiast od drzwi i wyprężył się oparty o ścianę. Ten, kto stanie na progu, zauważy go dopiero po kilkunastu sekundach. Kilkanaście sekund czasu…
Drzwi otwarto gwałtownie. Kloss zobaczył młodego gestapowca z pistoletem w dłoni. Parę sekund wahania… Więc zasadzka! Kocioł!
– Co tam, Franz? – usłyszał głos z wnętrza mieszkania.
Strzelił. Nacisnął cyngiel w momencie, gdy gestapowiec go dostrzegł. Zwalił się bez jęku na posadzkę, a Kloss skoczył w dół. Ten drugi strzelił; kula przeszła nad głową Klossa, posypał się tynk. Odwrócił się na sekundę, zobaczył twarz tamtego, miał go na muszce, ale sturmbann-fuehrer, bo to był sturmbannfuehrer, uskoczył za framugę drzwi.
Widział mnie – pomyślał Kloss.
Siedział już na siodełku motocykla, gnał pustą przecznicą; teraz potrzebny spokój, myślał, należy wydostać się z miasta, koniecznie inną drogą. Sturmbannfuehrer podniósł alarm, ile trzeba mu było czasu na uruchomienie pościgu? Trzy, cztery minuty… W mieszkaniu Weis-sa ma na pewno telefon; samochody już ruszają, jeśli oczywiście mają jeszcze dyspozycyjne wozy… Należy założyć, że mają… Wydali rozkazy posterunkom, zapewne proste: zatrzymywać motocyklistów. Może porzucić motocykl? Nie.
Stanął, zapalił papierosa, wyciągnął z kieszeni mapę. Uciekając nie należy zbytnio się spieszyć – taką wyznawał zasadę. Spieszą się tylko amatorzy. Niepotrzebnie powiedział żandarmowi na szosie: 148 pancerna. Będą szukać w dywizji. Zresztą i tak szukaliby w dywizji, żadna inna jednostka nie stacjonuje w okolicy. Na dalszą metę może liczyć tylko na skuteczne natarcie naszych oddziałów, na bliższą – na znalezienie drogi, której nie zdążyli jeszcze obsadzić. Którędy? Była właściwie jedyna szansa: polna droga w kierunku lasu Weipert. Schował mapę, motocykl skoczył zbyt gwałtownie, po chwili mijał ulice miasteczka, wjechał w szeroką aleję, po obu stronach stały wille, już zapewne opuszczone, dostrzegł wątły lasek po prawej i łąki ciągnące się do szosy.
Na szosę zjadę już w lesie – pomyślał.
Motocykl i żandarma zobaczył nagle, gdy wyskoczył zza zakrętu; ściągnął kaburę na brzuch, odpiął, broń wyślizgiwała się z niej lekko. Czy żandarm otrzymał już polecenie? Niemożliwe, zawiadomili najpierw posterunki na szosach, z takimi nie mają łączności radiowej. Żandarm jeszcze nic nie wie, ale jeśli zażąda papierów, musi zginąć. Niemiec palił papierosa, automat miał przewieszony przez ramię. Dostrzegł motocykl Klossa w ostatniej chwili, nie zdążył podnieść ręki. Kloss widział go jeszcze kilkanaście sekund w lusterku, potem na polnej drodze podniósł się tuman kurzu.
Należało jednak strzelić – pomyślał – ale gdybym strzelił, mieliby pewność, że tędy pojechałem… Żandarm nie mógł widzieć mojej twarzy, najwyżej numer… -Uśmiechnął się. Miał jednak szczęście, że zmienił tablice rejestracyjne.
Wjechał w las i pierwszą dróżką skręcił do szosy. Po paru minutach zobaczył białą od pyłu drogę, po której sunął nieprzerwany pochód uchodźców.
5
U Tomali już czekano. Kloss wstawił motocykl na podwórze i zanim zdążył zastukać, Tomala pojawił
się w drzwiach. Weszli do ciemnego przedpokoju i stanęli obok siebie tak blisko, że Kloss czuł na twarzy jego oddech.
– Tam jest kocioł – powiedział sucho. Nie mógł go oszczędzać, nie umiał nawet pocieszać.
Tomala milczał. Kloss powoli przyzwyczajał się do ciemności; zobaczył oczy Tomali, potem stary otarł je rękawem.
– Oni czekają – rzekł.
– Ilu? – zapytał Kloss.
– Trzech. Dwóch nie udało mi się znaleźć.
– Pewni?
– Znam ich parę miesięcy. Wykonywali proste zadania, przynosili informacje. Jeden jest z Warszawy, dwóch z Kielc.
– Mówiłeś im coś?
– Nie. Tylko tyle, że czeka ich poważne zadanie. Są gotowi.
– W porządku, idziemy.
– Więc się zdekonspirujesz?
– Muszę. Posłuchaj… jeśli połączycie się z naszymi, a ja… a ja zostanę jeszcze po tej stronie frontu, tych trzech trzeba będzie odesłać głęboko na tyły i kto wie… może izolować do końca wojny… To twarda konieczność.
– Rozumiem twarde konieczności – powiedział Tomala.
Otworzył drzwi. Słońce, opadające już ku zachodowi, oświetlało pokój. Kloss stanął na progu, w słońcu i zobaczył tych trzech z literami „P" na bluzach, jak zerwali się z krzeseł, oniemieli i przerażeni. Jeden skoczył do okna, ale zatrzymał go rozkazujący głos Tomali:
– Stać! – i po chwili: – Zamknąć okno. Omówimy szczegóły akcji.
Kloss siadł na środku pokoju, poczęstował ich papierosami.
Wszyscy byli bardzo młodzi, najstarszy mógł mieć niewiele ponad dwadzieścia lat.
– Edward Sasik – przedstawił się. – Z Warszawy.
– Co robiłeś?
Wzruszył ramionami.
– Trochę w warsztacie ślusarskim.
– W konspiracji?
– Przez dziesięć miesięcy – oświadczył z dumą. – Pracowałem w wytwórni.
– Jakiej wytwórni?
– Jak to jakiej? Broń robiliśmy.
Dwaj młodsi pochodzili z jednej wioski, Tomek Pakuła i Bolek Skałka. Nie wychylali nosa poza tę swoją Kielecczyznę; dopiero teraz przygnano ich tutaj. Otaczali Klossa ciasnym kołem; widać było z ich twarzy, że chcieliby pytać… Nie ośmielili się, a Kloss nie zamierzał wyjaśniać czegokolwiek…
– Akcja jest niebezpieczna – powiedział. – Możecie zginąć lub wpaść w ręce wroga. Jeśli któryś z was chciałby się wycofać, może zrobić to jeszcze teraz.
Milczeli.
– O czwartej rano nieco na zachód od lasu Weipert lądują nasi spadochroniarze. Osiemnastu ludzi, którzy mają wykonać zadanie niezmiernie ważne dla powodzenia natarcia: uniemożliwić Niemcom wysadzenie mostu na Redze i utrzymać przyczółek mostowy do chwili przełamania frontu i nadejścia naszych czołgów. Powinni dotrzeć nad rzekę około szóstej rano. – Urwał. -Wy ich przeprowadzicie przez las Weipert. W lesie tym stacjonuje niemiecki pułk pancerny.