Выбрать главу

Tomala rozdał latarki, trzy krótkie sygnały świetlne miały wskazywać spadochroniarzom pozycje czekających.

Samoloty krążyły nad lasem i szosą, a po chwili usłyszeli wybuchy bomb. Zobaczyli pożar, który nagle oświetlił las, usłyszeli serie karabinów maszynowych i trzaskanie działek przeciwlotniczych. Na zachodzie wstała łuna, ogarniając coraz szerszą połać nieba; paliło się w Dobrzycach.

Dopiero po paru minutach zobaczyli czasze spadochronów powoli opadające na ziemię. Desant lądował przy akompaniamencie wybuchów, w centrum okalających ich coraz gęściej pożarów. Lądował niemal dokładnie w przewidywanym miejscu. Ujrzeli światła latarek, błyskały w rozmaitych punktach łąki, zapalały się i znikały coraz częściej i coraz bliżej siebie. Wybiegli zza krzaków; za chwilę zobaczą żołnierzy stamtąd. Powtórzyli swoje sygnały świetlne… Z daleka dochodziły jeszcze wybuchy, zagrał krótką serią karabin maszynowy, potem nastąpiła cisza…

Żołnierze desantu wyrośli przed nimi nagle: ujrzeli najpierw trzech ludzi z automatami gotowymi do strzału. Dalej, na łące, ktoś jeszcze wyplątywał się z czaszy spadochronowej.

Tomala stał wyprostowany, milczący; nie mógł oderwać wzroku.

– Kim jesteście?

– „Liść dębu" – powiedział Tomala.

Tamci opuścili automaty. Młody mężczyzna w hełmie, z mapnikiem na piersi, podszedł do Tomali.

– Porucznik Kożuch – przedstawił się – dowódca grupy – wyciągnął rękę.

Tomala stał wyprostowany, milczący; nie mógł oderwać wzroku od płaszcza, od hełmu z białym orłem.

– Nie myślałem, że doczekam – szepnął. Potem opanował się natychmiast. Precyzyjnie wyjaśnił sytuację. Porucznik słuchał w milczeniu, nieco nieufnie.

– Mówiono nam, że las Weipert jest czysty – spojrzał jeszcze raz na mapę.

– Był. Nie zdołaliśmy już skontaktować się z wami i zaproponować innego miejsca lądowania.

– Nie mam wyboru – powiedział porucznik. Spadochroniarze gromadzili się już wokół nich. Sprawdził: cała grupa wylądowała. Osiemnastu ludzi…

– Kto zna niemiecki?

Wystąpili: żołnierz ze Śląska i maturzysta z Lublina. Chłopcy Tomali przynieśli mundury. Sasik i Skałka oraz dwóch spadochroniarzy miało stanowić eskortę. Tomala zapiął starannie wehrmachtowski płaszcz; leżał na nim znakomicie.

– Chłopcy – powiedział porucznik – zdjąć pasy. Pasy i automaty schować pod płaszczami. Granaty do kieszeni. Jeżeli zajdzie potrzeba, strzelam pierwszy.

Ruszyli. Prosto na las Weipert; porucznik spojrzał na zegarek.

– Dwie godziny – mruknął – powinniśmy zdążyć.

Terenowy wóz zaskoczył ich nagle, jeszcze na łące, zanim dotarli do traktu przez las. Błysnęły reflektory, oświetlając Tomalę i dwóch chłopców z eskorty. Silnik jęknął na wysokich obrotach i stanął. Oficer SS ze szpicrutą w ręku wyskoczył z samochodu. Tomala krzyknął „Stój!" i zameldował. Służył kiedyś w wojsku kajzera, jego meldunek był wzorowy.

– Odprowadzacie do sztabu dywizji – powtórzył oficer SS. – A skąd?

– Specjalna grupa dywersyjna – powtarzał Tomala słowa, których przed paroma godzinami nauczył go Kloss. – Schwytano ich na północny wschód od Dőberitz. Z dywersyjnego desantu…

Oficer SS oglądał ich nieufnie. Coś mu się jednak nie podobało, coś wzbudzało jego czujność. W wozie pozostał tylko kierowca, podchodził do niego właśnie żołnierz ze Śląska.

SS-man szedł wzdłuż grupy jeńców. Stanął przed porucznikiem.

– Oficer?

Porucznik milczał.

– Odpowiadać!

– Nie rozumiem po niemiecku.

SS-man zerwał mu z ramienia mapnik. Otworzył. Błysnął latarką. Zobaczył las Weipert i zaznaczony niebieskim ołówkiem jego zachodni skraj.

– Co to znaczy?

Porucznik milczał.

– Ktoś mógłby tłumaczyć? – ryknął.

Obok SS-mana wyrósł Sasik. Niemiec oświetlił go latarką. Zobaczył automat Sasika.

– Nosicie rosyjską broń?

Sasik nie zrozumiał pytania.

– Odpowiadać!

– Ja nie wiem – odrzekł chłopak po niemiecku. Było to jedyne zdanie w tym języku, którego był zupełnie pewien.

– Wasze papiery- zwrócił się Niemiec do Tomali. Przesunął kaburę na brzuch, rozglądał się niespokojnie. Teraz nie mieli już wyboru. Porucznik podjął decyzję; nie wyjmując ręki z kieszeni, strzelił do Niemca. Chłopak ze Śląska uderzył kolbą kierowcę. Zapadła cisza…

– Mieliśmy szczęście – powiedział porucznik – bo oni byli sami. Ale tam?

Tomala wzruszył ramionami.

– Musimy ryzykować. To nasza jedyna szansa.

Poszli. Wijąca się, piaszczysta droga wiodła przez las. Na polanach widzieli namioty. Zarysy maszyn i ciemne sylwetki ludzi. Nikt nie palił tu ognisk. Pod drzewami chodzili wartownicy, obrzucając ich uważnymi spojrzeniami. Spadochroniarze starali się nie patrzeć… Rękoma zanurzonymi w kieszeniach płaszczy, które bez pasów wisiały na nich jak worki, obejmowali chropawe powierzchnie granatów… Wydawało się, że ta droga nigdy się nie skończy. Wdrapywali się na piaszczyste wzgórza, zanurzali w coraz głębszą gęstwinę, mijali ciężarówki i samochody osobowe… Porucznik, idąc za Tomalą, starał się zapamiętać wszystko; żadnych umocnień – myślał – nie zdążą się rozwinąć…

Jakiś oficer w płaszczu Wehrmachtu podszedł do Tomali.

– Co to za zbieranina?

– Polacy. Jeńcy, panie oberleutnant.

– Dokąd? Na pierwszą linię? Zwariowaliście?

– Do sztabu dywizji.

– Wykończcie ich tutaj.

– Mam rozkaz: odprowadzić do sztabu – ryknął Tomalą.

Oficer wzruszył ramionami i odszedł. Wlekli się dalej, porucznik coraz niespokojniej spoglądał na zegarek, na wschodzie trwała cisza, ale on wiedział, że gdy minie kilkadziesiąt minut… Mieli przed sobą jeszcze spory kawał drogi przez las Weipert, wzdłuż stanowisk pułku pancernego…

8

Wyście naprawdę oszaleli! – twarz kapitana Kussau pokrywał gęsty pot. – To nie ja, nie ja, rozumiecie?

Szpieg jest na wolności – z trudem chwytał oddech. – A wy mnie tutaj…

Lehman uderzył go w twarz. Kussau zwalił się ze stołka; po chwili z trudem podnosił się z podłogi. W rozdartej na piersiach koszuli, z krwią na wargach wyglądał strasznie. Przez kilkanaście sekund Kloss sądził, że rzuci się na Le-hmana; ale on usiadł z powrotem na stołku i dyszał ciężko.

– Powiesz? – zapytał Lehman. – Jeśli powiesz, masz jeszcze szansę. Od kiedy jesteś na ich służbie?

Kussau milczał.

– Sprawdź, gdzie byłem po południu – szepnął wreszcie.

– Powiedziałeś sam, że pod Dőberitz.

– U starego przyjaciela leśnika…

– On jutro wyśpiewa wszystko – powiedział Lehman.

– Dureń! – wrzasnął Kussau. – Przeklęty idiota!

Lehman znowu uderzył, Kussau potoczył się aż pod drzwi i nie wstawał długo. Macał rękoma powietrze jak ślepiec.

Kloss spojrzał na zegarek. Powinni już być! Powinien ich za chwilę zobaczyć przez okno wchodzących na dziedziniec. Ochronę sztabu zlikwidują bez trudu. Nie wolno dopuścić, by Pfister zdążył wydać rozkaz wysadzenia mostu… Muszą zdjąć posterunki wcześniej i utrzymać przyczółek nad Regą… Jak długo? Nie sądził, by opór pierwszej linii niemieckiej za rzeką mógł być zbyt twardy… A jeśli nie przeszli przez las Weipert?

– Kloss – powiedział Lehman – ta świnia nie chce się do niczego przyznać. Myślę, że ciągle nie rozumie, co go czeka. A powinien wiedzieć…

– Idiota, przeklęty idiota! – wybełkotał Kussau.

– Teraz ty – oświadczył Lehman. – Zmęczył mnie.

Wtedy Kloss ich zobaczył. Wchodzili właśnie na dziedziniec. Tomala zamienił parę słów z wartownikiem, potem zatrzymał grupę niedaleko pałacu. Kloss dostrzegł wysokiego mężczyznę, w którym natychmiast rozpoznał oficera; rozglądał się ciekawie, pokazał wzrokiem dwóm stojącym obok niego posterunek niemieckiego kaemu. Za chwilę – pomyślał Kloss. Tomala rozdzielił grupę; pięciu z jednym „wartownikiem" ruszyło w kierunku pałacu. To nie wzbudziło jeszcze podejrzeń…

– Kloss – powiedział Lehman – zaczynaj wreszcie…

W tej chwili do grupy „jeńców" podszedł kapitan Koellert, pełniący właśnie służbę w sztabie. Zwrócił się do „wartownika".

Już – pomyślał Kloss.

Polski oficer wyrwał pistolet spod płaszcza, strzelił. Wtedy zaczęło się piekło… „Jeńcy" wydobywali automaty… Zanim niemiecki kaemista zdołał się zorientować, granaty zniosły jego stanowisko. SS-mani z ochrony sztabu bronili się zza ciężarówek, z sieni pałacu wybiegali oficerowie nie orientujący się jeszcze w sytuacji i ginęli pod celnymi strzałami. Porucznik z grupą żołnierzy szturmował już okna.

– Polacy! – ryknął Lehman. – Zdrada!

Kussau, siedzący dotąd spokojnie na krzesełku, zerwał się i skoczył do okna; spojrzał w dół, z wysokości pierwszego piętra, na podwórze, na którym bronili się SS-mani, i zanim Lehman zdołał się zorientować, porwał jego pistolet leżący na stole i runął w dół.

– Stój, Kussau! – ryknął Lehman. – Kloss, strzelaj!

Kussau wstawał już na dole z ziemi; wyglądał strasznie; twarz miał zakrwawioną, podarta w strzępy koszula nie okrywała ciała. Strzelił do biegnącego spadochroniarza, nie trafił i po chwili runął przecięty celną serią automatu.