W piwnicy sierżant już czekał. Kloss wyjaśnił mu zwięźle sytuację. Stał przy okienku zasłoniętym teraz czarną szmatą, z trudem łapiąc oddech.
– Niech pan napisze tekst, panie majorze -powiedział sierżant starannie nabijając fajkę.
– Nadajemy. Niszczymy szyfry, papiery. Radiostacja też nie będzie nam już potrzebna – mówił Kloss układając szybko meldunek. -Wywołuj.
W tej chwili usłyszeli warkot ciężarówek. Samochody jechały Kaiserstrasse.
– Są – powiedział Kloss. – Nie zdążymy.
– Mój czas – sierżant usiadł przy aparaturze. – Niech pan stąd idzie, majorze.
– Oszalałeś!
– Niech pan stąd idzie – powtórzył Kosek. -Ja muszę nadawać, potem nie będę już potrzebny, a bez pana tamci w fabryce przepadną.
Usłyszeli znowu warkot silników.
– Po co ma ginąć dwóch – powiedział sierżant – jeśli wystarczy jeden. – Sięgnął po plecak i wyciągnął z niego granaty. Położył obok siebie automat. Robił to wszystko starannie, bez pośpiechu. – „Raz rodyła maty" – szepnął.
Kloss rozumiał, że Kosek ma słuszność, nie powinien się wahać, powinien natychmiast opuścić piwnicę. Sierżant musiał zginąć wykonując swoje zadanie, on, Kloss, musiał przeżyć dla wykonania swojego. Takie było prawo wojny, ale buntował się przeciwko niemu, czuł, że nie będzie w stanie zostawić w piwnicy tego chłopca, który nałożył właśnie słuchawki i gestem ręki jeszcze raz wskazał majorowi drzwi. Przyszedł mu nagle do głowy pomysł szaleńczy, jeden z tych pomysłów, które udawały się niekiedy, choć szans powodzenia było trzy, cztery na sto. Nie miał prawa, żaden z jego przełożonych nie zaakceptowałby takiej decyzji, a jednak postanowił ryzykować. Jeszcze otwierając drzwi myślał: „nie, nie zrobię tego, nie wolno mi". Sierżant już nadawał, nie odwrócił się nawet, gdy Kloss wychodził, major nie zobaczył jego twarzy. Korytarzyk był długi i ciemny. Po obu stronach znajdowały się drzwi do piwnic -wszystkie zamknięte: ich były trzecie od wejścia. Kloss znalazł ciało SS-mana zabitego przed paroma godzinami; było ciężkie, niósł je z trudem. Ciężarówki stawały już na Kaiserstrasse; słyszał niemiecki wrzask i tupot butów, gdy kopnięciem otworzył drzwi „ich" piwnicy. Sierżant kończył właśnie nadawanie; spojrzał na Klossa ze zdziwieniem i bez sympatii.
– Po cholerę pan tu? – warknął nie przestrzegając już żadnych regulaminów wojskowych.
– Ściągaj z niego mundur i przebieraj się w te SS-mań-skie łachy – rozkazał Kloss. Zdmuchnął płomyk lampy naftowej, zerwał zasłonę z okna. Niemcy wpadli już na podwórze; biegli ku oficynie i do drzwi piwnicznych. Kloss nacisnął cyngiel automatu: strzelał celnie, krótkimi seriami. Teraz myślał tylko o walce, widział tylko muszkę, celownik i ciało wroga. Sierżant zapinał SS-mański płaszcz, po chwili stał obok majora. Niemcy zalegli na podwórzu otwierając bezładny ogień. Kule rozłupywały mur nad oknem.
– Dosyć! – rozkazał Kloss.
Tamci strzelali jeszcze; skokami podchodzili do drzwi piwnicznych…
– Granaty – powiedział Kloss. Chwycili po jednym i wybiegli na korytarzyk. Gdy pierwszy żołnierz pokazał się w wejściu, ciemna sylwetka na tle jaśniejszego nocnego nieba, Kloss rzucił swój. Wybuch targnął murami, odłamki uderzały o ściany korytarza. Na chwilę zapanowała cisza. Niemcy odskoczyli od drzwi.
– Teraz ty – powiedział Kloss i wskazał „ich" piwnicę. Dopiero wówczas sierżant zrozumiał plan majora. Cisnął granat; rzucili się na ziemię, w piwnicy przez kilkanaście sekund szalało piekło. Niemcy otaczający podwórze zobaczyli czarny dym wydobywający się z wąskiego okna.
Przebiegli przez korytarzyk i weszli do pierwszej piwnicy od wejścia. Stali przy drzwiach wstrzymując oddech. Minęło kilka minut, zanim Niemcy odważyli się wtargnąć do podziemi. Tak jak przewidział Kloss, ci, co weszli pierwsi, biegli do piwnicy, z której strzelano i którą zniszczył wybuch. Za chwilę znajdą szczątki radiostacji i zmasakrowane ciało. Pomyślą, że radiotelegrafista sam wysadził się granatem.
Ich czekało jeszcze najtrudniejsze… Kloss obejrzał sierżanta, zapiął mu guzik od płaszcza i otworzył drzwi. W korytarzu, pełnym żołnierzy niemieckich, było czarno od dymu. Każdy oddech sprawiał ból. Kloss stanął, rozejrzał się…
– Sprawdzić wszystkie pomieszczenia! – ryknął.
Jak to dobrze – myślał – że mam do czynienia z Wehrmachtem, a nie z SS. SS jest zajęte w porcie.
Jakiś podoficer przy wyjściu spojrzał na niego ze zdziwieniem. Ale natychmiast zastygł w postawie „na baczność", gdy Kloss podszedł do niego i powiedział niemal szeptem:
– Co to za bałagan? Zaprowadźcie porządek i meldujcie majorowi Falkenhorn.
Przechodzili przez podwórze, a gdy znaleźli się na ulicy i szli powoli wzdłuż kolumny wojskowych ciężarówek, Kloss pomyślał, że znowu spełniło się nieprawdopodobne…
– Przyjęli meldunek? – zapytał sierżanta.
– Przyjęli – odpowiedział Kosek. I dodał: – Myślałem, że to będzie mój ostatni meldunek. Przepraszam, panie majorze…
Kloss spojrzał na zegarek. Zostały jeszcze cztery godziny do akcji w fabryce.
7
Inżynier Alfred Kroll szedł pustymi ulicami Kolbergu. Szedł coraz wolniej, wysuwając przed siebie laskę jak ślepiec. Z fabryki do sztabu było ponad trzy kilometry. Znał tę drogę przecież znakomicie, ale teraz wydłużała się niepomiernie. Mógł oczywiście zatelefonować, przyjechaliby natychmiast, gdyby napomknął, o co chodzi, ale on postanowił jednak iść osobiście, jakby ta godzina marszu była mu jeszcze potrzebna do namysłu. Nie, me mógł już zmienić decyzji. Nie mógł postąpić inaczej, zaprzeczyć samemu sobie, stać się nagle, ostatniego dnia kimś innym niż ten, którym był przez całe życie. Minął Hindenburgplatz i przystanął na chwilę przed gimnazjum imienia Bismarcka. Tu zdawał maturę, tu wstąpił do Hitlerjugend, tu przychodził później, już jako oficer, by opowiadać młodzieży o przeżyciach frontowych. Za rogiem, w zaułku noszącym dumną nazwę Heldenstrasse, mieszkała Inga. Zginęła w Hamburgu podczas nalotu latem czterdziestego trzeciego roku. Obiecywali sobie, że po wojnie zamieszkają tutaj w Kolbergu, najchętniej w domu nad morzem. Inga wierzyła w zwycięstwo, namawiała go, by wstąpił do NSDAP, ale on nigdy nie chciał zdeklarować się ostatecznie. Potem był front i znowu Kolberg, ale już bez Ingi… I nagle, ostatniego dnia, on oficer frontowy, inwalida wojenny, kawaler Żelaznego Krzyża, miałby odrzucić całą swoją przeszłość, zdradzić, bo to byłaby przecież zdrada, tylko po to, by przeżyć? Zbyt wysoka, nie opłacająca się cena. Może od jutra udawać przeciwnika hitleryzmu, może powoływać się na rzekomo polskie pochodzenie rodziny Krollów? Nie. Nie lubi oczywiście Brunnera, podobnie jak tych wszystkich facetów z trupimi główkami na czapkach, którzy patrzyli na niego z pogardą i nigdy mu naprawdę nie ufali, ale to jednak Niemcy; łączy go z nimi ten sam wojenny los. Jestem ze zwyciężonymi, nie z jutrzejszymi zwycięzcami – powtarzał sobie.
A jednak dręczył go niepokój. Sześciuset robotników fabryki zginie i jego, Alfreda Krolla, obarczy teraz – z całą pewnością – współodpowiedzialność za ich śmierć. Ale potem spłonie fabryka, zginie cały Kolberg i wszystko, co było jego życiem. Ma rację fuehrer rozkazując „zostawiajcie spaloną ziemię"… Przeżyją tylko szczury.
A tamci już myślą, że wygrali. Wtedy, gdy powiedział swemu bratu, powodowany nieprzemyślanym impulsem – tak to teraz oceniał – to, czego nigdy nie powinien mówić, ogarnęła go natychmiast nienawiść. Widział zaaferowaną, napiętą twarz majstra Krolla, nie uszło jego uwagi spotkanie robotników w sterowni, zauważył Polkę, o której wiedział, że była służącą Glassa. Co zamierzali ci skazani na śmierć? Oczywiście jemu, Alfredowi Krollowi, nie zaufają. On zdradził im powierzoną mu tajemnicę, a oni zapomnieli o nim natychmiast, odrzucili go jak przedmiot, który spełnił już swoją rolę. I oto znalazł się w próżni, sam jeden. Kuśtykając po hali widział robotników biegających od maszyny do maszyny, słyszał szepty w niezrozumiałych językach. Ci trzej, którzy spotkali się w sterowni u majstra Krolla, byli szczególnie ruchliwi. Znał ich, pracowali w fabryce już dawno, Polak, Francuz i Rosjanin. Ten Francuz, Levon, mówił nawet nieźle po niemiecku, znał Paryż, a Kroll lubił wspominać stolicę Francji, którą odwiedzał jeszcze przed wojną. Levon miał piękną dziewczynę, robotnicę imieniem Yvonne. Kroll jej nie cierpiał. Wydawało mu się, że spogląda na niego z pogardą i odrazą. Spróbował kiedyś zwrócić się do niej swą kiepską francuszczyzną, milczała z oczyma wbitymi w ziemię. Musiał to samo powtórzyć po niemiecku, a Levon tłumaczył. Tego wieczoru, po rozmowie z bratem, śledził ich udając, że interesuje go demontaż zespołów elektrycznych.
Nie ulegało wątpliwości, że oboje, należeli do spisku, kto z nich zresztą nie należał? Cała ta ogromna gromada ludzi ze znaczkami „P" i „Ost" wydała się teraz Krollowi potężnym żywiołem, grożącym w każdej chwili wybuchem. Zamierzał wrócić do dyżurki, gdy zobaczył, że Levon, rozglądając się ostrożnie, idzie ku wyjściu z hali.
Pokuśtykał za nim. Na dziedzińcu fabrycznym było pusto. Stojące na rampie, bezużyteczne już wagony zasłaniały horyzont. Ujrzał sylwetkę Francuza przemykającego się między wagonami. Chłopak szedł w głąb dziedzińca, w kierunku kanału. Kroll wiedział, że nad brzegiem, do którego dochodził mur okalający fabrykę, nie ma warty. Dalej były łąki, pola, drugi, tak zwany „właściwy" kanał i już front. Czyżby Francuz zamierzał uciec! Jeśli tak, nie zdoła mu przeszkodzić, choć Levon miał niewiele szans. Jeśli nawet sforsuje mur, po którym biegły przewody wysokiego napięcia, nie przejdzie przecież przez front, a w mieście przecież go złapią…
Nie mógł oczywiście iść tak szybko jak Francuz, ale widział ciągle jego sylwetkę, rysującą się na tle jaśniejszego nieba. Levon niedaleko brzegu skręcił w prawo i podszedł do muru. Kroll, ostrożnie kuśtykając, dotarł nad samą wodę; z trudem wyciągał nogę z błota, zdawało mu się, że Francuz musi go usłyszeć, dostrzec, dyszał ciężko i sam sobą pogardzając, stwierdził, że się boi. Tamten był zdrowy, silny… Levon usiadł na kamieniu i dopiero podchodząc bliżej, Kroll zobaczył wyrwę w murze; była zbyt mała, by człowiek mógł się przez nią prześliznąć, chyba dziecko, ale wystarczająca, aby rozmawiać z kimś z zewnątrz.