Выбрать главу

– Musimy mieć to archiwum – powtórzył nie wiadomo po raz który pułkownik.

Major podszedł do okna. Patrzył na drogę biegnącą na zachód i myślał, że znowu się zaczyna, że znowu trzeba wrócić do roli, o której najchętniej by zapomniał.

– Kiedy mogę jechać? – zapytał.

Nareszcie zostało to powiedziane…

– Pamiętaj, że nie wydaję ci takiego rozkazu – oświadczył pułkownik. -Jesteś u nich spalony…

– W Bischofsfelde są nasze oddziały…

– Nasze – burknął pułkownik. – Nie jedziesz do dowództwa korpusu pancernego. Tam jest front! Diabli wiedzą, co może się zdarzyć.

Major wybuchnął śmiechem. Jak zwykle, gdy przystępował do planu akcji, opuszczały go wahania i niepokoje; myślał o szczegółach, do których przywiązywał ogromną wagę, albowiem od nich najczęściej zależało wykonanie zadania.

– Muszę mieć dobrą legendę – powiedział. – Zwiewałem z okrążenia, oczywiście po cywilnemu, idę do sztabu Schórnera. Chyba coś takiego.

– Do pomocy dam ci porucznika Nowaka. Będzie utrzymywał kontakt z dowództwami jednostek. Udzielisz mu instrukcji. To zręczny chłopak, nie zdekonspiruje cię.

Major milczał. Był już znowu kapitanem Hansem Klossem, wcielał się powtórnie w tę skórę; spojrzał na zegarek. Niedługo zapadnie mrok, porucznik Nowak podwiezie go bliżej Bischofsfelde, do miasteczka wejdzie już oczywiście sam. Potarł dłonią policzki. Dobrze, że rano nie zdążył się ogolić – powinien mieć zarost, powinien być zmęczony i głodny; oficer, który od wielu dni włóczy się po lasach…

– My oczywiście nic nie wiemy o tej rodzinie Ringa? -zapytał jeszcze.

Pułkownik przecząco pokręcił głową.

2

„Apotheke Johann Ring" mieściła się na jednej z wąskich uliczek Bischofsfelde, niezbyt daleko od rynku. Na rynku stał teraz polski czołg, a przed gmachem, w którym niedawno jeszcze stacjonował niemiecki sztab, spacerował wartownik z orłem na hełmie. Z okien kamienic zwisały białe flagi, mieszkańcy siedzieli w domach i z trwożliwym niepokojem wsłuchiwali się w odgłosy dochodzące z ulicy. Przejeżdżały ciężarówki, turkotały po bruku działa, czasami rozległa się piosenka; niezrozumiałe słowa wydawały się groźne i niosące zapowiedź zemsty: „Za górami, za lasami tańcowała Małgorzatka z huzarami".

Inga Ring stała przy oknie i przez szparę w zasłonie widziała twarze żołnierzy. Wszyscy wydawali się jednakowi i groźni; szli na zachód, w głąb Niemiec, a ich marsz, ich triumf były chyba nieodwracalne. Inga poczuła się nagle bardzo stara; miała dopiero siedemnaście lat, ale w ciągu ostatnich paru dni przeżyła dwukrotnie trzęsienie ziemi.

Najpierw przyszli oni. Właściwie najpierw przeżyła to, w co jeszcze przed paru tygodniami nie byłaby w stanie uwierzyć: strach.

Stryj przyjechał na kilka godzin. Przywiózł list od ojca, powiedział, że ojciec został w oblężonym Wrocławiu, a potem spoglądał co chwila na zegarek i wybiegł z domu, nawet się z nią nie żegnając, gdy tylko odjechały ciężarówki z obstawą.

Schenk, który objął po ojcu aptekę i jeszcze tego samego dnia rano wykrzykiwał, że zwycięstwo jest pewne, ściągnął ze ściany portret fuehrera i wywiesił w oknach prześcieradła. Anna-Maria Elken (może zresztą nazywała się inaczej) zakopała w ogródku swój SS-mański mundur i oświadczyła, że jest pielęgniarką z Hamburga i ma odpowiednie dokumenty. Berta zgodziła się, by Anna-Maria zamieszkała tymczasem u nich; właściwie tylko Berta się nie zmieniła; w kuchni nad jej łóżkiem wisiała maleńka fotografia wodza. To znaczy wisiała do obiadu, bo panna Elken, nie pytając Berty, zdjęła ją potem i rzuciła do ognia.

Wydawało się, że wszystko, czym żyli przez tyle lat, przestało nagle istnieć. Inga nigdy nie zapomni tych paru godzin przed wkroczeniem Polaków: w miasteczku panowała cisza, jakby wojna o nich zapomniała, a na ulicach, pod domami gromadzili się w trwożliwym oczekiwaniu ludzie, którzy jeszcze wczoraj nosili mundury partii, Volkssturmu lub SA. Nikt nie myślał o obronie. Fuehrerka Bund Deutsche Madel w jaskrawej sukience ciągnęła ze sklepu do piwnicy worek kartofli. Blockfuehrer NSDAP paradował w połatanej kurtce i w podartych butach. Wyglądał jak włóczęga.

– Co się stało z Niemcami? – zapytała Inga. Machnął tylko ręką.

Od szosy wrocławskiej nadciągali oni. Czujnie, z bronią gotową do strzału. Ulice już były puste, domy zawarte na głucho. Potem pojawił się czołg; stanął, Inga widziała jego kopułkę i obracające się działo.

Ale to wszystko nie było jeszcze najgorsze, najgorsze miało dopiero nadejść. Noc minęła bezsennie; słyszeli tupot butów na ulicach, serie z automatów, ostre głosy w nieznanym języku. Siedzieli wszyscy w dużym pokoju: Berta, Schenk, Anna-Maria i ona, bojąc się zapalić światło, a nawet głośniej rozmawiać. Inga pomyślała, że Niemcy niedawno byli w Polsce, że chodzili tak nocami po polskich miastach, ale ta myśl nie przyniosła ulgi. Wzmogła tylko strach.

– Dlaczego tak się stało? – szepnęła. – Powiedzcie mi, dlaczego tak się stało?

Tamci milczeli. Anna-Maria paliła bez przerwy papierosy, spacerowała nerwowo po pokoju, a nawet podeszła do okna.

– Niech pani uważa – ofuknął ją Schenk – mogą zobaczyć.

Rano Inga wybiegła do ogrodu. Dzień był piękny, prawdziwie wiosenny, szczyty wzgórz kolorowe, jak zwykle o tej porze. Zajrzała do altanki, najbardziej lubiła tę altankę, i stanęła jak wryta. Krzyk zamarł jej na wargach. Na ziemi leżała Marta. Miała podartą suknię, a lewe ramię przewiązane szmatami. Gdy Inga pochyliła się nad nią, otworzyła oczy.

– Marto, Marto… – szepnęła.

Nie mogła jeszcze uwierzyć, że to ona. Widywała ją przynajmniej raz na tydzień; w każdą niedzielę biegała do zamku Edelsberg. W oficynie, w maleńkim, schludnym pokoiku, mieszkała Marta.

Mieszkała tam chyba od początku świata. Kiedyś, w czasach, których Inga już nie pamiętała, jej mąż był rządcą w majątku hrabiego. Mąż umarł, a Marta została na prawach wiecznej rezydentki. Gdy hrabia z rodziną opuścił zamek i zwolnił całą służbę, ona jedna nie chciała wyjechać. Nie miała dokąd. Inga namawiała ją, żeby przeniosła się do miasta, do nich, była podobno daleką krewną Ringów, ale Marta nie chciała. Przywykła do zamku.

– Polacy – szepnęła Inga – ranili cię Polacy. Zabiorę cię zaraz do domu, zrobimy opatrunek…

– Nie do was – powiedziała Marta. – Nie chcę do was.

Inga nie rozumiała, myślała, że Marta majaczy, ale stara kobieta odzyskała jakby siły.

– Dziecko – szeptała – nikt nie może wiedzieć, że tu jestem. Słyszysz: nikt prócz ciebie. – I potem stało się to najstraszniejsze. Marta opowiadała z trudem, powtarzając niektóre zdania, nieskładnie i niezręcznie, ale sens był jasny. To nie Polacy do niej strzelali. Strzelał pułkownik Ring, stryj Ingi, ten sam Ring, którego Marta znała niemal od dzieciństwa…

Było tak: w południe Marta usłyszała warkot motorów. Stała w drzwiach oficyny, przygotowana na najgorsze, bo myślała, że to już Rosjanie albo Polacy.

Zobaczyła Niemców. Wyskakiwali z ciężarówki, a z samochodu osobowego wysiadł oficer, którego poznała natychmiast: Ring. Chciała biec ku niemu, ale zawahała się, sama nie umie wyjaśnić dlaczego, i pozostała na progu, a nawet cofnęła się nieco w głąb ciemnej sieni.

SS-mani trzymali w garściach pistolety maszynowe, a cywilni robotnicy wynosili skrzynie z ciężarówek. Marta zobaczyła, że Ring wskazuje im, znane tylko hrabiemu i jeszcze może dwum, trzem osobom, wejście do lochów zamkowych, starannie ukryte w ogrodzie. Odwalili płytę, a potem, gdy robotnicy wyszli z lochów, Marta usłyszała krótkie serie z automatów. Nie chciała wierzyć, nie mogła ciągle uwierzyć… Mężczyźni w cywilnych łachach opadali na ziemię, jeden jeszcze czołgał się po ścieżce, pułkownik dobił go z pistoletu. Ciała ładowali na transporter.

Stłumiła krzyk, a potem zobaczyła SS-mana, który podbiegł do Ringa i wskazywał mu drzwi prowadzące do oficyny. Słów nie słyszała, ale była już pewna, że SS-man j ą zobaczył.

I wtedy pomyślała, że najbezpieczniej będzie w parku, wybiegła z oficyny, usłyszała krzyk Ringa i dostrzegła podniesiony pistolet. Rzuciła się do ucieczki, do parku gęstego jak las było jeszcze parę kroków, ale nie zdążyła; poczuła uderzenie, które nic a nic nie bolało, i upadła na ziemię. To ją pewnie ocaliło, że straciła przytomność, bo Ring nie sprawdzał już, czy żyje. Nigdy nie wątpił o celności swych strzałów, Marta pamiętała to z czasów, kiedy hrabia urządzał polowania. Gdy się ocknęła, panowała już cisza, ale ona bała się wrócić do zamku i przyszła tutaj.

W głębi ogrodu znajdował się opuszczony domek, w którym mieszkał kiedyś ogrodnik. Inga przeniosła tam Martę, przysięgając, że nikomu, ani Bercie, ani Schenko-wi, ani Annie-Marii nie wspomni o niej. Ukradkiem wyniosła z domu koce i przygotowała Marcie coś do jedzenia; potem zrobiła jej opatrunek. Znała się trochę na tym, bo w BDM skończyła kursy sanitarne.

Mrok już zapadł, po bruku zaturkotały znowu działa, przejeżdżały ciężarówki, a żołnierze na ciężarówkach śpiewali. Inga stała przy oknie i patrzyła przez szparę w zasłonie. Starała się nie myśleć.

– Odejdź od okna – usłyszała głos Schenka. – Wczoraj u Poznerów znaleźli broń. Chodzą po mieszkaniach.

– Niech przyjdą – powiedziała. Ich strach, ich niepokój wzbudzał w niej teraz tylko nienawiść. Niechże wreszcie przyjdą i niech to się skończy.

Anna-Maria Elken stanęła za nią. Inga poczuła jej dłoń na ramieniu. Otrząsnęła się gwałtownie.

– Przestań, opanuj się. – Głos Anny-Marii był cichy, ale natarczywy. – Jesteś dorosłą dziewczyną.

Jakże ich teraz nienawidziła! Schenka, Anny-Marii, Berty i stryja, który uciekając strzelał do Marty. Odwróciła się od okna, widziała ich twarze, białe w gęstniejącym mroku.