Wjechali na drogę zamkową okoloną starymi drzewami. Kloss zatrzymał samochód. Dopiero teraz mógł spokojnie zapalić papierasa. Poczęstował Annę-Marię. Palili w milczeniu, patrząc na zamek Edelsberg, ostro zarysowany na tle błękitnego nieba.
– Co zamierzasz teraz robić? – zapytała Anna-Maria. – W jaki sposób przewieziemy archiwum do strefy amerykańskiej?
– Żartujesz – powiedział Kloss.
Spojrzała na niego zdziwiona.
– Nie wiesz, gdzie jest archiwum – domyśliła się.
Wybuchnął śmiechem.
– Archiwum, droga sojuszniczko, dostanie się we właściwe ręce. Jeszcze nie zrozumiałaś?
Zobaczył szeroko otwarte oczy Anny-Marii.
– Przegrałam tę rundę – szepnęła. – Ale wiesz co, Hans, czy jak ci tam na imię, zupełnie tego nie żałuję. Zupełnie nie żałuję – powtórzyła. – Cały zamek jest do naszej dyspozycji. Pójdziemy?
POSZUKIWANY GRUPPENFUEHRER WOLF
1
Było to w pierwszych dniach maja tego pamiętnego roku, w którym skończyła się wojna. Długo nie nadchodząca wiosna wybuchła nagle przed paroma dniami i jakby chcąc wynagrodzić trwające niemal do końca kwietnia zimno, nastąpiły gwałtowne upały.
Żołnierze rozbitych dywizji pozrzucali niepotrzebne już płaszcze, szli całymi gromadami w porozpinanych, sukiennych mundurach, nie otrzymali jeszcze drelichów, bo niespodziewana wiosna zaskoczyła kwatermistrzów. Trudno zresztą się im dziwić – rozgardiasz nadchodzącej klęski, oczywistej już nawet dla najbardziej zaślepionych, był dostatecznym usprawiedliwieniem. Ci, którzy jeszcze parę dni temu heilowali na ulicach, dławiąc dziarskimi okrzykami ogarniające ich zwątpienie, teraz, nie umawiając się, przygotowywali białe prześcieradła. Za parę dni przyczepione do kijów od szczotek staną się symbolem kresu paranoicznych rojeń o zwycięstwie nad całym światem. Ale chociaż białe flagi w większości domów czekały już przygotowane na zwycięzców, chociaż gdzieniegdzie pozdejmowano portrety wodza i usunięto z widocznych miejsc ozdobne wydanie „Mein Kampf ", chociaż od zachodu słychać było podobny do jednostajnego brzęczenia trzmiela łomot strzałów i wybuchów, w tym niewielkim mieście zachodnich Niemiec nadal trwały instytucje powołane przez dogorywający reżim.
W czerwonym budynku obok katedry urzędowało ciągle gestapo, flaga ze swastyką zwisała nad bramą urzędu kreisleitera, a płoty ł ściany domów oklejone były plakatami wzywającymi do walki o każdy dom i ulicę, grożącymi śmiercią każdemu, kto ośmieli się zwątpić w zwycięstwo. Te groźby nie były przechwałkami. Czarne, gotyckie litery podawały nazwiska „przeklętych zdrajców i wrogów narodu niemieckiego", to jest żołnierzy, którzy porzucili broń, albo starych, schorowanych ludzi, którzy usiłowali uniknąć wcielenia do Volkssturmu.
W sztabie mieszczącym się w budynku szkoły urzędował generał Willmann, dowódca dywizji, a właściwie resztek dywizji, którym powierzono obronę tego miasta. Nie wyglądał na człowieka zdecydowanego „na walkę do końca". Wstał właśnie z fotela, w którym drzemał, przetarł oczy podpuchnięte, zaczerwienione i zaczął dość niemrawo wdziewać kurtkę munduru. Klossowł zrobiło się żal tego starca. Odwrócił się od okna i pomógł generałowi włożyć mundur.
Znalazł się tutaj przypadkiem. Jednym z ostatnich samolotów startujących z okrążonego Berlina wydostał się z miasta, które tylko z nazwy było miastem, a teraz przypominało krajobraz księżyca. Samolot wypełniony oficerami, którym udało się wyżebrać fikcyjne przydziały do nie istniejących już najczęściej jednostek, wylądował właśnie tutaj. Przygodna ciężarówka podrzuciła go z lotniska do centrum, gdzie gdyby nie trzeszczące pod nogami szkło, walające się strzępy papieru jakiegoś ewakuowanego amtu i fruwające pierze z rozprutych poduszek, nie widać byłoby śladów wojny. Domy stały nietknięte.
Myślał właśnie, że powinien teraz skombinować jakiś samochód lub chociażby motocykl, żeby czym prędzej ruszyć na wschód, bliżej swoich. Perspektywa spotkania się z Amerykanami, którzy będą tu wkrótce, nie nęciła go zbytnio, chciał wrócić, żeby raz na zawsze pozbyć się znienawidzonego munduru. A jednak został. Przechodząc koło słupa z ogłoszeniami, machinalnie powiódł wzrokiem po afiszach. I to nazwisko u dołu największego plakatu sprawiło, że zawrócił i przeczytał cały afisz: „Żadnej kapitulacji. Walczymy do ostatniego żołnierza. Z rozkazu fuehrera nie ustąpimy ani pędzi ziemi, póki choć jeden żołnierz niemiecki będzie żył. Spełnimy swój obowiązek. Śmierć zdrajcom i dezerterom! Z mojego rozkazu powieszono dziś trzech zdrajców. Następnych czeka ten sam los. SS-gruppenfuehrer Wolf ".
Fakt, że SS-gruppenfuehrer Wolf podpisał tę odezwę, oznaczał, że jest tutaj, a to zmieniało plany Klossa. Jednym z ostatnich zadań, powierzonych mu przez centralę, było właśnie ustalenie miejsca pobytu kilkunastu zbrodniarzy wojennych, którzy powinni za swe przestępstwa odpowiedzieć przed polskim sądem. Wolf był na tej liście. Zajmował na niej jedno z czołowych miejsc. Więc jeszcze nie teraz, jeszcze nie może zdjąć munduru feld-grau. Musi wykonać ostatnie, chyba już naprawdę ostatnie polecenie centrali.
Bez trudu znalazł sztab i zameldował się u generała Willmanna. Stary człowiek z wysadzoną przez jakąś narośl prawą stroną szyi nie zadawał zbędnych pytań.
– Potrzebuję oficera łącznikowego, zostaje pan u mnie – powiedział wczoraj.
Całą noc jeździli wzdłuż frontu na motocyklu prowadzonym przez kapitana Klossa, generał usiłował zorientować się, czym dysponuje dowodzona przez niego jednostka, nosząca ciągle w sztabowych papierach nazwę dywizji. Teraz zdrzemnął się godzinkę i znów ma ochotę na przejażdżkę. Czyżby naprawdę zamierzał bronić się w tym mieście? – myślał Kloss.
Z rozpoznania wynikało, że Amerykanie zajęli wczoraj miejscowość położoną dwadzieścia pięć kilometrów od nich na zachód i zatrzymali się, choć nie napotkali żadnego oporu. Ale to znany system Jankesów. Mają program i realizują go skrupulatnie, jak dzienną normę w fabryce. Dziś, a najpóźniej jutro, dotrą tutaj.
Generał narzucił na ramiona skórzany płaszcz bez dystynkcji i ruszył przodem.
– Dokąd, panie generale? – zapytał Kloss, gdy silnik motocykla wreszcie zaskoczył.
Tamten brodą wskazał kierunek. Kloss ruszył ostro, ale nie ujechał więcej niż trzysta metrów, gdy Willmann kazał stanąć. Byli na małym trójkątnym placyku koło poczty. W głębi, gdzie plac się rozszerzał, stało kilka czołgów. Paru czołgistów leżało pokotem w cieniu swych pomalowanych ochronną barwą olbrzymów, inni, rozebrani do pasa, polewali się wodą pod starą pompą. Jakiś skurczony żołnierz, zdjąwszy koszulę, uważnie oglądał jej szwy, inny, podłożywszy sobie pod głowę skórzany hełm, zażywał słonecznej kąpieli.
– Co jest, u diabła? Dlaczego stoicie? – zaskrzeczał po swojemu Willmann.
– Gówno cię to obchodzi – powiedział jeden z czołgistów i dostrzegłszy dystynkcje generała, gdy ten odchylił skórzany płaszcz, poprawił się: – Gówno to pana obchodzi, panie generale!
– Kloss! – zawołał generał nie oglądając się. – Proszę zapisać nazwisko i stopień tego łobuza.
– No, proszę pisać, kapitanie. Czemu pan nie pisze? Pułkownik Leutzke, dowódca brygady pancernej, składającej się obecnie z pięciu „tygrysów", odznaczony Krzyżem Żelaznym z liśćmi dębowymi, trzykrotnie ranny – wybuchnął histerycznym śmiechem. – Proszę pisać!
– Jeśli nie ruszycie natychmiast – pienił się Willmann – każę rozstrzelać bez sądu!
– Ruszymy – powiedział tamten nagle uspokojony. Otarł dłonią czoło, rozmazując brud. – Ruszymy – powtórzył. – Każę ludziom wlać wody do baków. Jeśli silniki strawią, to odjedziemy, bo benzyny nie mam nawet kropli.
Willmann odwrócił się na pięcie i nie rzekłszy już ani słowa, poszedł w kierunku motocykla. Kiedy sadowił się w koszu, Kloss zobaczył jego twarz. Stary płakał.
Pięć lat -pomyślał Kloss -pięć lat czekałem na tę chwilę. – Teraz już nie czuł litości.
Znaleźli się na głównej ulicy. W kierunku mostu biegło kilkunastu szczeniaków w mundurach Hitlerjugend, każdy dźwigał pod pachą ogromną pięść pancerną. Kloss minął chłopców, wjechał na chodnik, tarasując im motocyklem przejście. Zeskoczył z siodełka. Najstarszy, biegnący na czele, miał może szesnaście lat, pozostali nie więcej jak trzynaście – czternaście.
– Dokąd? – zapytał.
– Otrzymaliśmy rozkaz nie dopuścić Amerykanów do mostu – wyprężył się przed nim ten najstarszy. – Podobno na przedmieściu pojawiły się już amerykańskie czołgi.
– Wracajcie – powiedział spokojnie. – Odwołuję ten rozkaz. Kto go wydał?
– Gruppenfuehrer Wolf! – wrzasnął najstarszy. – Walczymy do ostatniego człowieka.
– Ja jestem dowódcą obrony tego miasta – generał niepostrzeżenie stanął za Klossem – a wy nie jesteście żołnierzami. Jesteście kupą zwariowanych szczeniaków. Wasze panzerfausty nie uratują już nic. Najwyżej czołgi zrobią z was marmoladę. Wracajcie do domu i żeby żaden nie ośmielił mi się wychylić nosa spod pierzyny.
– Przecież rozkaz fuehrera… – zapiszczał mały okularnik.
– Liczę do trzech – powiedział Kloss. – Złożyć panzerfausty pod ścianą i uciekać do domu. W przeciwnym razie – ojcowskim gestem zaczął rozpinać klamrę pasa. – W przeciwnym razie każdy dostanie po dziesięć razy na goły tyłek.
Chłopcy kładli panzerfausty pod ścianą. Niektórzy z ociąganiem, niektórzy z widoczną ulgą.
Generał odwrócił się, trącił coś, co wisiało w wybitej witrynie sklepu. Odwrócił twarz ze wstrętem. Kloss zobaczył żołnierskie buty. U haka, który przytrzymywał kiedyś markizy, wisiał człowiek w podartym mundurze feldgrau. Ktoś zdarł z jego kurtki naramienniki, oderwał hitlerowskiego orła znad kieszeni. Do zabłoconych butów wisielca przyczepiono kartkę: „Powieszony z rozkazu gruppenfuehrera Wolfa. Taki los czeka wszystkich dezerterów".