Kloss odwrócił się od okna. Widok poniżenia, któremu podlegali ci ludzie, nie cieszył go, jak się tego spodziewał. Bardzo szybko – pomyślał – stało się to codziennym rytuałem; czymś, co oprócz trzech posiłków wyznacza rytm monotonnego, jenieckiego dnia. Cztery dni temu, wykonując ostatni rozkaz generała Willmanna, otoczył czerwony budynek koło katedry, a dziś…
Wrócił myślą do jakże odległego czasu sprzed czterech dni. Nie zapomni tej chwili nigdy. Najbardziej utkwił mu w pamięci nie moment, w którym generał Willmann w towarzystwie swoich sztabowców przed wystawionym na środek rynku stołem czekał na amerykańskich oficerów, mających przyjąć od niego kapitulację, ani ta chwila, gdy odpiął pas z kaburą i podał go amerykańskiemu kapitanowi, który nie bardzo wiedział, co z nim zrobić, ani nawet, gdy ten symboliczny gest generała zwielokrotnił się w rosnącym z sekundy na sekundę stosie karabinów i pistoletów maszynowych, panzerfaustów i rewolwerów, rzucanych bezładnie, byle jak, z nie tajoną przez wielu radością, że oto już to świństwo dobiegło końca, a oni żyją. Najbardziej wstrząsnął Klossem moment, gdy zza zakrętu wyjechał pierwszy amerykański czołg i sunąc powoli, jakby się skradał, dotarł do rynku, a wtedy ze wszystkich okien równocześnie, jakby na dany przez kogoś znak, wysunęły się białe flagi, zrobione z obrusów i prześcieradeł, przyczepionych do lasek, wędzisk, kijów od szczotek.
Warto było – pomyślał wtedy Kloss – przeżyć tę wojnę choćby po to, żeby to zobaczyć.
Było to cztery dni temu, a przedwczoraj do późna w noc nadchodziły ich radosne śpiewy. Amerykanie czcili zwycięstwo. Nie tak wyobrażał sobie ten dzień Kloss. Myślał, że będzie wśród swoich. Oczywiście bez trudu mógłby uniknąć niewoli i w pierwszych godzinach po wkroczeniu Amerykanów przedrzeć się za Łabę. Dzieliło go od mej osiemdziesiąt kilometrów. Ale choć ciągnęło go, do swoich, postanowił zostać. Doszedł bowiem do wniosku, że pobyt w tych koszarach zamienionych na obóz jeniecki, gdzie pomieszano ich wszystkich – szeregowców i oficerów, Wehrmacht ł SS, a także paru cywilów, burmistrza, kreisleitera i kogoś tam jeszcze – daje mu niepowtarzalną szansę odnalezienia gruppenfuehrera Wolfa. Z paru przypadkiem zasłyszanych rozmów między Ohlersem i Fahrenwirstem wnioskował, że Wolf jest w obozie. Najdziwniejsze jednak, że żaden z oficerów, których niby przypadkiem o to pytał, nigdy nie widział gruppenfuehrera.
Kloss znów spojrzał w okno. Obdarowani żołnierze rozbiegli się ze swą zdobyczą; być może handlują już papierosami i czekoladą w korytarzu koło latryn, w obozie bowiem powstał natychmiast czarny rynek. Ci, dla których nie starczyło papierosów albo których porucznik Lewis nie uznał za godnych nagrody, snuli się pojedynczo lub małymi grupkami po ogromnym dziedzińcu. Kloss zauważył, że podniósł się szlaban przy bramie wjazdowej, a czarnoskóry wartownik w białym kasku zasalutował niedbale wjeżdżającemu samochodowi. Zobaczył także, iż z budynku nie opodal wartowni, zajmowanego przez Amerykanów, wybiegł porucznik Lewis, którego charakterystyczną, zwalistą sylwetkę Kloss rozpoznał nawet z tej odległości, i potrząsał teraz dłońmi dwóch oficerów gramolących się z ciasnego wnętrza samochodu.
Odwrócił się od okna i ruszył w kierunku sali, w której od trzech dni sypiał. Rzucił się na swoją pryczę, nie odpowiadając nawet na przyjazną zaczepkę pułkownika czołgistów, tego samego, co tak nieparlamentarnie potraktował generała Willmanna parę dni temu. Stary mu dotąd tego nie zapomniał, ale pułkownik Leutzke niewiele sobie z tego robił.
– Nie zagrałby pan ze mną, Kloss, partyjki? – powtórzył.
– Może później – odparł.
– Chandra? – zapytał pułkownik. – Na chandrę najlepsza partyjka warcabów.
Luetzke pierwszego dnia skombinował jakąś deskę, na której wyrysował szachownicę, nazbierał mundurowych guzików, jedynego towaru, który można było znaleźć w obozie w nadmiarze, i zamęczał teraz wszystkich propozycjami partyjki. Na domiar złego grał kiepsko, popełniając stale te same błędy.
– Nie wolno nam poddawać się rozpaczy-powiedział z emfazą, naśladując starczy, chrapliwy głos Willmanna. – Musimy myśleć o przyszłości Niemiec.
– Żeby pan wiedział, Luetzke, że tak – usłyszał Kloss za plecami! W drzwiach ich sali stanął właśnie generał, któremu, odkąd mianowano go niemieckim komendantem obozu, zwrócono pas.
– Stary idiota – mruknął Leutzke i odwrócił się do Willmanna plecami. Generał udał, że nie dosłyszał.
– Kapitanie Kloss – rzekł – chciałbym zamienić z panem parę słów, ale wolałbym… -wymownie spojrzał na odwróconego pułkownika.
– Jeśli idzie o wczorajszą propozycję pana generała, to stanowczo odmawiam – powiedział Kloss. Willmann, gdy amerykański porucznik zaproponował mu objęcie funkcji zwierzchnika obozu, natychmiast zwrócił się do Klossa z ofertą, by kapitan, zechciał być jego oficerem łącznikowym do spraw porozumiewania się z Amerykanami. Wydawało mu się bowiem rzeczą nader niestosowną, by on, niemiecki generał, zniżał się do rozmów z jakimś tam poruczniczyną, choćby nawet zwycięskiej armii. Kloss wówczas odmówił, ale Willmann nie wziął mu tego za złe. Niespełna dwa dni spędził w towarzystwie kapitana, ale zdążył nabrać do niego sympatii.
– Nie, Kloss – powiedział teraz – nie zamierzam wracać do tamtej sprawy, ale mimo to będę rad, jeśli zechce się pan udać ze mną na przechadzkę.
– Nie trzeba. – Leutzke ociągając się wstał ze swego łóżka, podrapał się po owłosionej piersi. Pod nie zapiętym mundurem nie miał koszuli. – Możecie sobie gadać tutaj, ja pójdę się trochę przewietrzyć. – Wyjął spod pociuszki szachownicę i woreczek z guzikami i najniespo-dziewaniej stuknął obcasami przed Willmannem. – Panie generale, proszę o pozwolenie odejścia! – wrzasnął przykładając dłoń do skroni. Potem roześmiał się chrapliwie i wybiegł.
Stary usiadł ciężko na łóżku Leutzkego i ze smutkiem pokiwał głową.
– Niech mi pan wierzy, Kloss, że to był znakomity oficer. Jeśli tacy jak on tracą głowę… Chciałbym z panem pomówić w pewnej sprawie, która nie daje mi spokoju.
– Słucham – rzekł Kloss.
– Pamięta pan, było to w dniu kapitulacji, parę godzin przedtem. Kazałem panu otoczyć gmach gestapo. Pan wówczas wspomniał o jakimś obozie jeńców, którzy pracowali w fabryce amunicji.
– Tak – powiedział Kloss i usiadł na łóżku.
– Pan się pomylił, w tym obozie prócz Rosjan, Polaków i Włochów byli także Anglicy… – generał zamilkł. Cisza trwała dłuższą chwilę. Przerwał ją Kloss:
– Czy to uzupełnienie ma jakieś znaczenie?
– Tak – powiedział generał. – To, że w tym obozie byli Anglosasi, czyni naszą sytuację jeszcze bardziej niekorzystną. – A na pytające spojrzenie Klossa dodał: – Czy nie wie pan jeszcze, że ci jeńcy zostali rozstrzelani, wszyscy, co do jednego? Ze egzekucję wykonano trzy godziny przed przyjściem Amerykanów? Że przysypano ich cienką warstwą piachu, tak cienką, że dwudziestu paru żołnierzy z naszego obozu, których rano zawieziono w to miejsce ciężarówką, potrafiło odkopać w pięć godzin pięćset zwłok?
– Partacze, co? – zerwał się Kloss. – Myślę o tych, co tak płytko zakopali. Ma pan im za złe, że nie wykazali niemieckiej akuratności w tym stopniu, by porządnie zamaskować zbrodnię, i jeszcze byli na tyle głupcami, że pozwolili do grupy Słowian przyplątać się panom An-glosasom. Pal diabli Polaków i Rosjan, ale Anglicy! I to nas postawi w niekorzystnej sytuacji. Dopiero to.
– Kloss – powiedział Willmann mitygujące – pan mnie nie zrozumiał. Ja potępiam tę zbrodnię.
– Zawsze pan potępiał, czy od pewnego czasu?
– Nie robiłem nigdy nic, co było sprzeczne z prawem wojennym, nigdy nie wydałem rozkazu zastrzelenia jeńca.
Kloss powoli uspokajał się. Zły był na siebie, że dał się ponieść emocji. Przecież jeszcze chwila, a zdemaskowałby się. Nie groziło mu z tego powodu żadne niebezpieczeństwo, ale wtedy na pewno nie znalazłby gruppenfuehrera Wolfa.
Wytrzymałem pięć lat – pomyślał. – Muszę wytrzymać jeszcze parę dni.
– Przepraszam, panie generale, mam stargane nerwy.
Tamten ojcowskim gestem położył mu dłoń na ramieniu.
– Wszyscy mamy stargane nerwy, mój chłopcze.
– Rozkaz rozstrzelania jeńców wydał gruppenfuehrer Wolf? – zapytał.
Generał kiwnął głową potakująco.
– Trzeba myśleć o przyszłości tego narodu, o przyszłości tego kraju.
– Co pan zamierza? – zapytał Kloss. Nie chciał już wdawać się w dyskusję.
– My im będziemy wkrótce potrzebni. – Generał nie rezygnował ze swoich abstrakcyjnych rozważań. – My im, a oni nam.
– O kim pan myśli? – Znał odpowiedź, ale chciał ją usłyszeć.
– O nich – pogardliwym ruchem brody wskazał okno, za którym stał amerykański żołnierz z MP. – O Amerykanach. I dlatego – dodał- musimy być możliwie czyści. Trzeba się odciąć od takich jak Wolf. Niemiecki Wehrmacht – zawołał nagle piskliwie – nie rozstrzeliwał jeńców. To ci zbrodniarze, tacy jak Wolf…
Przecież sam w to nie wierzy – pomyślał Kloss. – Tym krzykiem chce zagłuszyć własne sumienie.
– Chcę – ciągnął generał – żebyśmy wskazali Amerykanom gruppenfuehrera Wolfa, który, jak przypuszczam, jest w tym obozie. Powinniśmy im pomóc. Ale uważam, że nie powinna być to moja jednostkowa decyzja, tylko stanowisko całego korpusu oficerskiego. Co pan na to, Kloss?
– Czy pan widział kiedykolwiek Wolfa? Czy wie pan, jak on wygląda? – Kloss był zdecydowany wykorzystać każdą informację. Po to tu został.
– Nie – odparł generał. – I cóż z tego?
– A może wie pan, pod jakim nazwiskiem jest w obozie i w jakim mundurze?
– Nie mam pojęcia – odparł generał. – Ale myślę, że powinniśmy go wspólnie odszukać. I wtedy…